Actions

Work Header

Jak Edward Teach został piratem || OFMD

Summary:

Historia Edwarda Teacha - czyli trochę fanowskiej wizji o tym jak Edward został piratem; wszystko to, co wydarzyło się zanim poznał Stede'a Bonneta.

Chapter 1: Narodziny Krakena

Chapter Text

Około roku 1690, typowe miasto portowe

Krzyk mężczyzny wirował w powietrzu, czyniąc je jakoby gęstszym. Rozchodził się, trafiał do uszu; wręcz siłą się do nich wpychał i rozprzestrzeniał po całym ciele, prawie powodując dreszcz. Wrzask nie ustawał; na chwilę opadał, aby po chwili znów wznieść się do wysokiego tonu. Słowa nie miały znaczenia. Zlewały się w całość, zatracały w sobie nawzajem, były jak gęsta mieszanina, w której nie dało się wyodrębnić konkretnych elementów. Niecenzuralne wyrazy plątały się z tymi zwykłymi, aby znów przejść do obelg pod adresem stojącej naprzeciwko kobiety. Ta kuliła się nieco, zaciskała chude palce na brudnym fartuchu pełna strachu, który czaiła się w jej oczach, ale nie tylko, bo cień przerażenia widoczny był nawet w rysach twarzy, delikatnych zmarszczkach na czole, drgających kącikach ust i w całej pochylonej postawie ciała.

– Pomyje! – Z ciągu słów udało wyodrębnić się to jedno. Zaraz po nim nastąpił huk rozbitego talerza, który rzucony trafił gdzieś za plecami kobiety. Dźwięk był nagły, a odłamki poleciały w różne strony. – Powiesz mi dlaczego tylko to gotujesz?!

Kobieta drgnęła na kolejne głośne dźwięki i zacisnęła dłonie mocniej. Błądziła wzrokiem gdzieś między podłogą, a twarzą kipiącego ze wściekłości męża.

– Tylko na to nas stać... – Wymamrotała z nutą zawahania w głosie.

To tylko wzmogło furię mężczyzny. W następnej chwili znalazł się przy niej i nie zważając na jej bezbronność, mocno ją spoliczkował. Ta stęknęła z bólu, odwracając głowę w bok pod wpływem siły uderzenia.

– Muszę stąd wyjść – warknął tuż po tym, kierując się do drzwi. Wyszedł, trzaskając nimi z hukiem.

Kobieta stała, wciąż roztrzęsiona; dygotała trochę i w tym samym machinalnym geście, którego nawet nie była świadoma, ściskała fartuszek. Stała plecami do chłopaka, który cały ten czas siedział na ławie pod oknem i w milczącym strachu obserwował rozgrywając się przed nim scenę.

Czuł zimny pot na skórze, a jednocześnie było mu gorąco przez buzującą w żyłach adrenalinę. Przez cały ten czas nie śmiał ruszyć się z miejsca. Nie śmiał wejść między matkę a ojca. Nie próbował go zatrzymać, bo doskonale wiedział, jak by się to skończyło – tak jak wcześniej: w najlepszym wypadku podbitym okiem, w najgorszym wieloma innymi siniakami czy zwichniętą dłonią. Jego ojca nie obchodziło kto znalazł się pod ręką ani co się wydarzyło. Prawdę powiedziawszy, nie interesowało go nic poza własnym komfortem, pełnym brzuchem i butelką alkoholu każdego wieczoru. Jeśli coś szło nie po jego myśli, był niezadowolony, czy nawet po prostu, bez powodu, ot z kaprysu, dawał odczuć to swojej rodzinie. Nie mieli możliwości mu się postawić, miał przewagę we wzroście, masie, sile. Drobna kobieta i ledwo dożywiony nastoletni chłopak nie mieli z nim szans.

Echo po trzaśnięciu drzwiami jeszcze chwilę drgało mu w uszach. Stres wcale nie zniknął wraz z wyjściem mężczyzny. Wciąż czuł jego dojmujące efekty w całym ciele; czuł się niezdolny do ruchu, niczym zamrożony w tej chwili, chwili, która wydawała mu się być wiecznością, wydawała się być błędem w czasie, który stale się powtarzał. Ciągle, ciągle i ciągle. Niewielki płomień świecy drgał w swoim tańcu, jako jedyny, choć trochę, rozświetlając ciemną izbę. Oczy chłopaka były w nim utkwione, ale jego wzrok pozostawał nieobecny. Otaczający ich półmrok zdawał się pożerać jego kontury.

– Edward, pomóż mi, proszę, posprzątać... – Dobiegł go głos matki, która powolnie – jakby bała się wciąż, że jakiś jej ruch ściągnie na nią agresję męża, mimo, że już go tu nie było –sięgała po miotłę, aby pozamiatać rozbite odłamki.

Przełknął ślinę, wpatrując się w nią. Emocje wciąż w nim wirowały, ale teraz zaczynały się zmieniać. Strach przeradzał się w złość, w gniew, w nienawiść. Dojrzewał w nim karmiony wieloletnią przemocą i agresją. Zacisnął palce na szorstkim materiale spodni.

Dlaczego? Dlaczego, dlaczego ciągle miało tak być?

Jego ojciec jest potworem.

Potwór, potwór, potwór. Potwór.

Potwór.

Wziął głęboki wdech i w kolejnej chwili poderwał się nagle z miejsca, dopadając do drzwi.

– Edward! Dokąd idziesz?!

Usłyszał jeszcze głos matki za swoimi plecami, gdy wybiegał na mokrą od deszczu ulicę. Chłodne krople zaczęły opadać na jego głowę, ramiona, plecy, szybko mocząc włosy i ubrania, już i tak wilgotne od potu. Nie myślał wiele, coś pchało go do działania i dał się ponieść temu dzikiemu, wydającemu się tak naturalnym, instynktowi. Nie miał problemu z obraniem drogi, miasto nie było duże, a on znał miejsca, do których chadzał pić na umór jego ojciec. Mijał niewysokie, za dnia bardziej znajome budynki, które przy braku słonecznego światła i w deszczowej szarudze, zdawały się być wszystkie takie same, identyczne; pozbawione koloru i wyrazu. W niektórych oknach tliły się drobne światełka, pełniąc swoistą rolę niemych świadków poczynań Edwarda, inne – tonęły w tym szarym mroku, bardziej przypominając ziejące pustką oczodoły, aniżeli okiennice. Biegł, czując się jakby płuca mu płonęły, ale ten ból mu nie przeszkadzał. Tak samo jak bijące w szaleńczym pędzie serce. Ciało wydawało mu się tak dziwne w tym momencie; czuł się oderwany od samego siebie. Nie miało to znaczenia. Miał tylko jeden cel: odnaleźć swojego rodziciela, a to stało się szybko. Dostrzegł go idącego nabrzeżem, lekko chwiejnym krokiem, bo ojciec popił sobie jeszcze przed swoim nagłym wyjściem. Nie potrzebował widzieć jego twarzy, wystarczył zarys pleców, aby wściekłość, która go ogarniała, osiągnęła swoje apogeum.

Rozejrzał się i bez dodatkowego pomyślunku, po prostu złapał za zwój liny, leżący przy miejscu do cumowania drobniejszych łódek. Mężczyzna był niczego nieświadomy, gdy chłopak zarzucił mu sznur na szyję, ciągnąc za niego bez litości. Supeł zacisnął się na gardle, a z tego wydobył się przytłumiony okrzyk. Edward zacisnął dłonie jeszcze mocniej na linie i ciągnął z całej siły, zacieśniając morderczy uchwyt. Mężczyzna szybko stracił równowagę, a także siły i upadł na kolana, walcząc już tylko palcami z wrzynającą mu się w szyję pętlą. Była to desperacka walka, z góry skazana na porażkę. Mimo, że w zwyczajnym starciu miał zdecydowaną przewagę, wzięty znienacka w taki sposób, był na przegranej pozycji. Może gdyby Ed opadł sił, może gdyby się zawahał, gdyby dotarło do niego co robi w pełni i chciałby przerwać – ale żadna z tych rzeczy nie nastąpiła. Gniew dawała mu siłę, a nienawiść była niczym podpałka do tego szalejącego płomienia. Nie żałował, był pewien co chce zrobić.

Mężczyzna miotał się jeszcze kilkanaście sekund, ale z każdą kolejną coraz bardziej opadał z sił. Jego własny uchwyt, którym próbował bronić się przed patrzącą mu w oczy śmiercią, słabł wraz z niedotlenieniem. Potworne odgłosy człowieka walczącego o najmniejszy łyk powietrza mieszały się z deszczem bębniącym o podłoże i falami uderzającymi w nadbrzeże.

Wreszcie przegrał. Palce powolnie odczepiły się od więzów i opadły bezwładnie, a w ślad za nimi poszło całe ciało, które ze specyficznym odgłosem uderzyło o ziemie.

Edward rozluźnił się, nie musząc już napinać wszystkich mięśni, aby utrzymać uchwyt. Rozprostował palce, puszczając tym samym linę, która nieśpiesznie wysunęła mu się z dłoni. Deszcz wciąż lał, przemaczając go już całkowicie, a on stał i z rozchylonymi wargami, niczym nagle wybity z jakiegoś transu, patrzył na zwłoki własnego ojca.

Swojego ojca, którego własnoręcznie zamordował. Bez zawahania, bez zwątpienia.

Po prostu ciągnął za sznur tak długo, aż mężczyzn nie wydał z siebie ostatniego oddechu, tracąc na zawsze przytomność.

Był w szoku. Uczynił to sam, ale teraz, gdy patrzył na dzieło swych rąk, czuł się odrealniony. Jakby ktoś przywrócił go do rzeczywistości z bardzo dziwnego, zamglonego snu. Świat na powrót zaczynał odzyskiwać ostrość, dźwięki docierały do niego lepiej i nawet powoli zaczynał czuć chłód deszczowego wieczoru i ciężar przemoczonych ubrań.

Zrobił to.

Cofnął się o krok, nie spuszczając wzroku z bezwładnego ciała, na którym częściowo spoczywała niedbale rzucona lina. Czekał, obserwując, jakby ojciec miał zaraz wstać i z wściekłością spuścić mu lanie, jak robił to wielokrotnie w przeszłości.

To się jednak nie wydarzyło. Nie miało prawa, bo tym razem to on, Edward, zwyciężył z potworem.

Tego dnia zabił potwora i sam stał się jednym.

Wycofał się jeszcze bardziej i gdy wreszcie pierwszy szok minął, rzucił się biegiem. Nie miał pojęcia co teraz zrobić, ponownie stracił trzeźwość umysłu i po prostu biegł. Znowu paliło go w płucach, ale było to nieporównywalne z chaosem jaki dział się teraz w jego głowie. Deszcz wciąż siekał, wpychając mu krople do oczu.

Edward na zawsze zapamiętał zapach tego wieczoru. Deszcz i nasiąknięty wodą kamień, którym wyłożone było nabrzeże. Delikatny zapach soli z morza, który znał tak dobrze, czując go całe życie. Też mokry materiał liny, która pozostawiła mu czerwone, trochę bolesne – chociaż teraz jeszcze nie zwracał na to uwagi – obdarcia na dłoniach. Ten wieczór pachniał wilgocią jak żaden inny – ale deszczową wilgocią, gdy świat jest pogrążony w dziwacznym letargu; a wilgoć ta mieszała się z wonią częściowo strawionego alkoholu, która nie odstępowała jego ojca; i stęchlizną ich małego domku; i wieczornym wodnistym i niesmacznym posiłkiem, który był powodem całej tej sytuacji.

Nawet nie wiedział kiedy wparował do domu, przyciągając uwagę matki, która sprzątała po nieudanej kolacji. Był mokry, roztrzęsiony, oddychał ciężko po biegu.

– Edwardzie? – Kobieta przypatrywała mu się zdziwiona całym jego zachowaniem. Odłożyła na blat zabrudzoną szmatkę i wyprostowała się. – Gdzie ty się podziewałeś? Co to miało znaczyć?

Był w stanie tylko wpatrywać się w nią w milczeniu. Oczy miał szeroko otwarte; kryło się w nich jakieś szaleństwo. Tak też się czuł – jak szaleniec. Policzki miał zaróżowione, pokryte smugami wody a spomiędzy rozchylonych warg wydobywały się płytkie i szybkie wydechy, poprzedzone takimi samymi wdechami.

– Edwardzie? Mówię do ciebie. – Powtórzyła jego imię, robiąc krok w stronę chłopaka. Coś w jego zachowaniu, a może nawet wszystko, niepokoiło ją. Zmarszczyła brwi. – Widziałeś się z ojcem? Nie powinieneś był wychodzić, przecież dobrze wiesz...

– J-już... Już... Już po wszystkim – wymamrotał między oddechami, patrząc się na kobietę ze śmiertelną powagą.

– Po wszystkim? Nie rozumiem... – Zaczęła, ale zaraz umilkła. Otworzyła usta, zamknęła je, a w następnej chwili konsternację na jej twarzy zaczął zastępować strach. – Edward... Co ty zrobiłeś...?

– Już... Już po wszystkim. – Dał tylko radę powtórzyć, kręcąc głową, co wprawiło w ruch mokre, wyglądające przez to jak strączki, kosmyki włosów.

Matka obserwowała go z każdą chwilą coraz bardziej przerażona. Miała dość rozumu, a może po prostu cała ta postawa, to rozemocjonowanie w jakim był jej syn, wystarczyło jej, aby pojąć, że ten zrobił coś koszmarnego. Coś, czego nigdy nie powinien robić. Coś, czego się nie wybacza.

Cofnęła się delikatnie, a to zaowocowało cieniem zaskoczenia na twarzy młodego Teacha.

– Zrobiłeś coś złego, Edwardzie... Coś bardzo złego. Prawda...? – Pokręciła głową, przykładając dłoń do ust. – Widzę to w twoich oczach...

– Ja... Nas uratowałem. – Próbował się obronić, ruszając znów głową w gwałtownym ruchu. Nie myślał wcześniej o reakcji matki na jego czyn; w ogóle nie myślał o żadnych konsekwencjach.

– Uratowałeś? – To nią nieco wzburzyło. Zacisnęła wargi w cienką kreskę. – Edwardzie Teachu, zaprzedałeś właśnie swoją duszę Diabłu. Przegrałeś w oczach Boga. Umarłeś w jego oczach, dziecko.

Edward umilkł i wpatrywał się w matkę w szoku. Nie wiedział czego oczekiwał, nie zastanawiał się nad tym, ale mimo, iż wiedział, że zabicie drugiego człowieka jest najbardziej potwornym czynem, czuł się, jakby ich ratował.

W końcu zabił Potwora, nie człowieka.

Ale jednocześnie sam stał się Potworem.

– Matko...

– Milcz. – Ucięła krótko, a on patrzył w jej oczy i ten widok złamał mu serce. Widział w nich przerażenie, ból; widział w nich to, co kobieta teraz czuła: to, że jest dla niej stracony. Jest potworem. – Nie... Nie możesz tu zostać. Nie chcę mieć pod swoim dachem grzesznika. Odejdź.

Zszokowała go jeszcze bardziej. Uniósł dłoń, tak jakby chciał jej dotknąć, złapać za rękę, przytulić, ale ta stała za daleko – a wydawało mu się, jakby dodatkowo dzieliła ich niewidzialna ściana, której już nigdy nie będzie w stanie pokonać.

– Ale...

– Odejdź! – Krzyknęła i odwróciła głowę, aby na niego nie patrzeć. Cierpiała, ale nie była w stanie mu wybaczyć.

Jej syn stał się mordercą. Nikim więcej.

Cofnął rękę, milknąc, ale nie wyszedł od razu. Patrzył na nią jeszcze jedną długą chwilę, licząc, że ta również na niego spojrzy i powie mu, że się pomyliła, że wciąż jest jej synem i może zostać.

Tak się nie stało.

Powolnie wycofał się z wnętrza domu na deszczową noc. Drzwi zatrzasnęły się przed jego twarzą, dobitnie odcinając go od starego życia.

Dopiero wtedy poczuł jak zimno jest na zewnątrz.