Chapter Text
8 X 2002, piątek
Purpurowa ciecz dymiła z kotła.
Hermiona potrafiła wyrecytować z pamięci recepturę i sposób przygotowania Eliksiru czyszczącego rany od wielu lat. Przezornie jednak zerknęła na ogromny zegar wiszący nad drzwiami.
— Zagasisz ogień za osiem minut? — spytała zamyślona wiedźma. Dźwięk jej głosu sprawił, że stojąca za nią Pansy Parkinson odwróciła się z dokumentami i piórem w dłoni, przerywając inwentaryzację.
— Znów masz jakieś spotkanie? — Pansy sceptycznie zmierzyła wzrokiem niechlujny i ogromny kok na czubku głowy Hermiony. Loki zostały spięte, gdy ich właścicielka zręcznie włożyła w nie różdżkę, której czubek nieśmiało sterczał po boku jej głowy. — Chyba nie pójdziesz w tym okropnym kitlu.
Hermiona zmarszczyła czoło zdezorientowana i powiodła wzrokiem na dół. Blada, niebieska plama przy kołnierzu żółtych szat.
— Nie mam spotkania, Pansy — odparła, unosząc z rozbawieniem jedną brew. — Zawsze miło usłyszeć od ciebie komplement.
Brunetka wzruszyła ramionami, posyłając koleżance wredny uśmiech, w którym widoczna była także sympatia. Gest, który rozumiały tylko we dwie.
W pracy mimo wszystko porozumiewały się bardzo dobrze. Pansy często bywała również gościem w progach Hermiony, smakując kolejne wypieki, które Gryfonka wymyślała w wolnych chwilach. Po kłótniach z mężem zawsze piekła coś z galaretką, której on nie znosił, a Pansy uwielbiała. Latem obowiązkowo na stole pojawiał się sernik z truskawkami, a szarlotka Hermiony została pochwalona przez samą Molly Weasley. W ostatni weekend wiedźma zawzięcie próbowała odmierzyć odpowiednią ilość soku cytrynowego do tarty jagodowej tak, aby wydobyć z niej więcej słodyczy.
Wciąż jej się to nie udało.
— Mogliby dać ci fory, a co za tym idzie inny kolor fartucha — ciągnęła Parkinson, wodząc wzrokiem po współpracowniczce. — W końcu nie jesteś bezpośrednią uzdrowicielką.
— Zasady to zasady.
— A gust to gust. Siedzisz tu zamknięta cały dzień. Byłoby ci o wiele raźniej, gdybyś siedziała w kolorach dobranych do twojej cery — stwierdziła kwaśno i wróciła do zawziętego notowania. Ona również była ubrana w kitel, tylko biały. Jako pielęgniarka musiała również nosić biały czepek na czubku głowy. Parkinson faktycznie wyglądała w tym niesamowicie. Jasny kolor podkreślał jej surową urodę i kruczoczarne włosy.
Hermiona wciąż była rozbawiona. Ponownie zerknęła na zegar.
— Idę po paczkę, Pansy. Zaraz wrócę. Błagam, nie spal mi pracowni w międzyczasie — powiedziała uzdrowicielka, chowając dłonie do kieszeni ohydnego fartucha. Gdy ruszyła do wyjścia, koleżanka machnęła ręką znad notatnika na znak, iż usłyszała, ale nawet nie podniosła już wzroku znad dokumentacji.
Pakunek, po który szła Hermiona czekał od wczoraj na parterze w izbie przyjęć. Po ostatnim meczu Quidditcha, gdzie Harpie przegrały z Jastrzębiami, doszło do zamieszek na trybunach. Duża część kibiców trafiła do szpitala z przeróżnymi urazami. Wiedźma twierdziła, że zrobili to sobie na własne życzenie, kiedy musiała na bieżąco dorabiać Szkiele-Wzro, a także Eliksir Wiggenowy. Akurat tego dnia przybyli stażyści, co nieco uratowało ją przed nadgodzinami, choć zwykle pracowała sama. Ale pakunku tego dnia nie odebrała.
Strout minęła się z dziewczyną na sterylnie białym korytarzu, gdzie wymieniły się uprzejmymi uśmiechami oraz kiwnięciami głowy. Hermiona mimo wszystko obejrzała się przez ramię na oddalającą się sylwetkę kobiety, uśmiechając się szerzej do samej siebie. Zatrzymała się przed windą znajdującą się na samej górze szpitala. Jej pracownia mieściła się na końcu korytarza, za sklepikiem dla pacjentów i odwiedzających. Pasowało jej to idealnie.
Po wojnie bardzo chciała pomagać ludziom, jednocześnie czując, że nie będzie mogła znieść widoku kolejnych ran. Szpony śmierci widoczne na ciałach przybywających tu osób sprawiały, że do Hermiony wracały senne koszmary o wojnie. Wracał krzyk. Ból. Voldemort. Nie mogła bezpośrednio leczyć pacjentów.
Nie była w stanie.
Dlatego szybko ukończyła trening uzdrowiciela, zdała wszystkie testy celująco, aby również jak najszybciej zdobyć odpowiednie certyfikaty potwierdzające wysokie umiejętności w sztuce warzenia eliksirów. I tym sposobem stała się głównym, personalnym zaopatrzeniowcem Kliniki św. Munga, z własną pracownią. Była również dobrym diagnostą, choć na to poświęcała zdecydowanie mniej czasu.
Weszła do windy i nacisnęła odpowiedni przycisk. Dwie sekundy później była już na dole.
Gestem dłoni przejechała po kołnierzu szat, prostując nieistniejące zagniecenia i weszła do zapełnionej izby przyjęć. Wrzawa i echo rozmów kontrastowały z ciszą, którą miała na górze. Pod oknem na drewnianej ławce siedziała piątka niemal identycznych dzieci z brązowymi włosami. Ich matka stała naprzeciwko nich, karcąc je dość głośno za niewłaściwe zachowanie. Wszystkie dzieci miały czerwone krosty na twarzy. Hermiona odwróciła wzrok, starając się nie roześmiać. Zapewne musiały dorwać się do afrodyzjaków chowanych przez mamę, które zawsze powodowały zmiany skórne u młodych osób i — dzięki Merlinowi — nie działały na dzieci tak jak na dorosłych. Kilka siedzeń dalej starszy pan zdążył przysnąć, chrapiąc głęboko z głową odchyloną w kierunku ściany. Było też parę osób z krwawiącymi ranami, ktoś z zieloną skórą i młode małżeństwo z powiększonymi uszami, które zdawały się być gotowe do pęknięcia.
— Pani Doktor, jak dobrze panią widzieć! — Blondynka w okienku posłała Hermionie szeroki uśmiech, sięgając po paczkę owiniętą szarym papierem. Szatynka pochyliła się nad recepcją i zmarszczyła nos z niesmakiem. Miriam od razu przesunęła paczkę w kierunku czarownicy. — Śmierdzi to okropnie i żaden czar maskujący nie pomaga — wyszeptała błagalnie, jakby prosiła o zabranie pakunku w trybie pilnym. Nie dało się zaprzeczyć, zawartość kartonu wydzielała zapach podobny do piołunu i goryczy. Z wahaniem Hermiona wzięła paczkę w swoje ręce.
— Miriam, bardzo cię przepraszam, gdybym wiedziała wcześniej, zabrałabym to wczoraj nawet po godzinach — mruknęła skrzywiona Hermiona.
— Nic nie szkodzi. W natłoku wczorajszej pracy zupełnie o tym zapomniałam, a też mogłam dać pani znać. A co to dokładnie jest? — spytała blondynka, wachlując dłonią powietrze dookoła i odganiając odór.
— Na pewno nie perfumy — ironizowała Hermiona. — Roślina do analizy. Przysłali ją ze wschodu, Strout załatwiła to na jakiejś konferencji. Podobno mugole z zawzięciem używają jej bezpośrednio na rany, ale czarodzieje mało o niej wiedzą. Nowy gatunek.
— Fascynujące, że w naszym świecie może pojawić się jeszcze coś nowego. — Pokręciła głową Miriam, zerkając na pacjentów przebywających w pomieszczeniu. — Pani Doktor, nieuprzejmie zasugeruję, aby zabrać to — wskazała palcem na przesyłkę — na górę. Pacjenci nam zemdleją.
Hermiona zerknęła przez ramię. Kilka osób wyglądało na zdegustowanych zapachem, który powoli do nich docierał — zakrywali nosy dłońmi, szalikami i chusteczkami. Ktoś zaczął nawet lekko kaszleć.
— Racja. Zobaczymy się w stołówce.
Pakunek wylądował pod pachą, a wiedźma stwierdziła, że dla własnego bezpieczeństwa nie zamknie się z tym smrodem w małej przestrzeni windy i wybrała schody jako drogę powrotną. Pracownia była pusta, choć ze składzika obok dochodziły dźwięki podśpiewywania Pansy, która bardzo chciała mieć inwentaryzację za sobą. Ogień pod Eliksirem czyszczącym rany był zgaszony zgodnie z pozostawioną instrukcją. Hermiona od razu położyła kartonik na blacie, wyjęła różdżkę ze swoich loków, które rozsypały się na plecach i krótkim machnięciem otworzyła wszystkie górne okna. Gdy zaczęła rozpakowywać przesyłkę, boki kartonu położyły się na drewnie. Czarny jak smoła korzeń wielkości środkowego palca wydawał się być zgniły.
Hermiona zmarszczyła brwi i złapała za kołnierz fartucha, którym zasłoniła nos i usta. Zaczęła podważać świeżość rośliny, więc pospiesznie rzuciła zaklęcie na pędy.
Ku jej zaskoczeniu kłącze było zebrane przed czterema dniami, a jego stan był bardzo dobry. Nie otrzymało wyniku celującego jedynie ze względu na brak nawodnienia w paczce.
— Niemożliwe — skwitowała sama do siebie, przywołując rękawiczki i rzucając zaklęcie odświeżające powietrze. Pomogło jedynie na następne kilka minut.
Stalowym nożem przecięła korzeń na pół. Środek rośliny był biały jak śnieg, sypiący się, po prostu kruchy. Nigdy nie widziała takiego okazu w mugolskim świecie. Ludzie zazwyczaj kierowali się instynktem samozachowawczym, więc wydawało jej się dziwne, że medycy ludowi — niezrażeni zapachem — zdecydowali się używać tej bomby smrodu na otwarte rany. Może Strout chciała z niej zażartować?
Jeden fragment korzenia Hermiona posiekała bardzo drobno, wrzucając po kilka małych kawałków do pustych fiolek. Zostały one zalane odpowiednimi wywarami, z których dwa się zabarwiły.
Roślina faktycznie posiadała właściwości regenerujące ciało, dlatego fiolka zabarwiła się na zielono z wywarami leczniczymi. Drugie naczynie było wręcz szmaragdowe. Roślina oddziaływała na umysł. Nikt wcześniej o tym nie wspomniał. Hermiona zdawała się być zaskoczona. Od razu sięgnęła po samonotujące pióro, aby zapisało podyktowane uwagi.
„Roślina o nieznanej nazwie. Z otrzymanych informacji wynika, że pochodzi z terenów wschodnich, z Ukrainy. Mugole wykorzystują ją bezpośrednio na rany do przyspieszenia procesu gojenia. Postać korzenia i pędów. Wygląd: czarna, cienka powłoka, dość twarda; biały, kruchy środek. Uwagi: wydaje się, że czarna powłoka bardziej reaguje z umysłem, zaś biała odpowiada za zdrowie fizyczne. Dokładne właściwości do dalszego przebadania”.
Ponownie musiała rzucić zaklęcie odświeżające, choć efekt nie był zadowalający. Od tego smrodu powoli zaczynało pulsować jej w głowie. Wolną dłonią sięgnęła do skroni, aby je rozmasować.
— Na Merlina! Hermiona! — Pansy stanęła w drzwiach od składnika ze ściśniętym palcami nosem, przez co jej głos dźwięczał w pomieszczeniu jako skrzeczący i niski. Gryfonka uniosła głowę. Było naprawdę źle, jeśli Parkinson zwracała się do niej po imieniu.
— Nic nie mów. Błagam cię o jakieś szczelne pudełko na toksyczne składniki, spadłaś mi z nieba — powiedziała Hermiona.
— Co to jest, do cholery?! — Pansy zrobiła kilka kroków w przód, jednak machinalnie cofnęła się, nie wytrzymując zapachu. — Jesteś cała blada. Zaraz coś przyniosę, masz szczęście, że już wpisałam wszystkie pojemniki na listę. — Pogroziła palcem na odchodne.
Hermiona rozłożyła ręce na blacie, opierając się o kanty i pochylając lekko, aby odsunąć się od rośliny. Nie była pewna, czy czuła się gorzej przez opary, czy przez brak śniadania. Zaczynało kręcić jej się w głowie.
Ruchem różdżki przeniosła fiolki z odczynami do płynu utylizującego, gdzie zniknęły z lekką powłoką dymu. Tego dnia już nie miała sił na dodatkowe mycie naczyń. Strout jakoś jej to wybaczy.
Pojemnik, który przyniosła Pansy był przezroczysty. Używali go do trzymania niebezpiecznych eliksirów oraz składników. Żaden zapach oraz żadna substancja nie miała prawa przedostać się przez ścianki.
Pansy, widząc stan Hermiony sama użyła Wingardium Leviosa i włożyła — jak to określiła — śmierdziela do środka, szczelnie zamykając wieczko zaklęciem. Uzdrowicielka wciąż opierała się o blat.
— …ie zabije, jeśli padniesz w pracy.
— Słucham? — zapytała Hermiona, unosząc głowę. Jej skupienie gdzieś zniknęło.
— Wracaj do domu, pomogę ci w teleportacji i położę do łóżka — powiedziała zmartwiona Parkinson, zerkając na ogromny zegar. — Mam jeszcze kwadrans przerwy.
— Poinformujesz Strout?
— Oczywiście. Za pracę w takich warunkach powinna cię obsypać galeonami — zaśmiała się, próbując poprawić humor im obydwu. Podeszła do przyjaciółki i wzięła ją pod ramię.
Gdy wyszły z pomieszczenia, część zawrotów głowy ustąpiła. Hermiona szła prosto, choć nadal czuła się słabo. Pansy przez cały czas próbowała podtrzymać jej przytomność rozmową, bo gdy winda ruszyła na parter, Gryfonka musiała zamknąć oczy.
— Jutro będę pamiętała o śniadaniu — wyszeptała w obietnicy do Parkinson, na co ta parsknęła z powątpiewaniem.
System aportacyjny był ulokowany za izbą przyjęć, w której było jeszcze więcej nowych osób. Miriam obserwowała je ze zmartwieniem zza drewnianej, potężnej recepcji, gdy mijały jej miejsce pracy.
Hermiona nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się tak okropnie.
To Pansy wymówiła odpowiednią lokalizację i po chwili kobiety pojawiły się przed ogrodzeniem. Uzdrowicielka wylądowała plecami na metalowej bramie.
— Chodź — powiedziała w pośpiechu Parkinson, jeszcze mocniej chwytając jej ramię.
— Daj mi chwilę — odpowiedziała szatynka. Znów zamknęła oczy i wzięła długi, głęboki wdech.
Chmury na niebie były szare. Świeże, wilgotne powietrze tuż przed deszczem było niczym przysługa dla zdezorientowanej Hermiony. Pansy rozejrzała się po okolicy. Pola i pobliski zagajnik wyglądały cudownie. Jesienny krajobraz formował się na ich oczach.
— Dziś jest piątek? — spytała niespodziewanie uzdrowicielka, wciąż oparta o zimne pręty bramy.
— Tak — odparła zdziwiona. — Poinformuję Strout, że nawet jutro możesz być nieobecna.
Hermiona pokręciła głową w pośpiechu.
— Nie, nie. Jutro na pewno pojawię się na dyżurze.
— Wątpię — prychnęła Parkinson. — Chodź, zaprowadzę cię do łóżka. Będziemy kwita za ostatni raz, kiedy wypiłam u was trzy wina bez zakąsek.
Hermiona zmarszczyła brwi.
— Kiedy?
— Oj, Granger. Ty też wypiłaś trochę alkoholu, ale nie sądziłam, że aż tyle — odpowiedziała, próbując zażartować. Szatynka jednak zamilkła, prostując się lekko. Coś było nie tak, nie mogła się skupić. Kiedy Pansy była u niej jako gość? Na pewno ostatnio wypiły razem kawę w salonie, zrobiła wtedy ciasto z galaretką wiśniową. Parkinson zjadła trzy kawałki, jednak był tam jeszcze ktoś. Ktoś obrażony, ktoś, kto się nie odzywał.
— Muszę się położyć — stwierdziła gorzko Hermiona, ruchem dłoni sprawiając, że brama zaczęła się wolno otwierać.
Spokojnym tempem przeszły przez podjazd, mijając klomb z białymi astrami, które wciąż były w dobrej kondycji, mimo wczesnej jesieni.
Drzwi domu otworzyły się przed nimi, czując nadchodząca właścicielkę, której jedyną intencją było znalezienie się w sypialni.
Tuż przed potężnymi schodami pojawiła się wyraźnie zmartwiona, zielonooka skrzatka. Wycierała w pośpiechu mokre ręce w fioletową sukienkę.
— Pani już wróciła? Z panią Pansy? Ojejku, Fiołek nie była poinformowana! Goście! Nic nie wiedziała o gościach! — zakrzyknęła z przejęciem. — Obiad będzie dopiero za dwie godziny!
— Fiołku, nie przejmuj się. Wróciłam wcześniej, bo muszę się położyć. — Kobiety minęły skrzatkę, kierując się na schody.
— Pani się źle czuje? — dopytywała, krocząc za nimi.
— Mdli ją. Przygotuj jej coś na wzmocnienie, ale podaj później, najlepiej w nocy. Teraz nie utrzymałaby tego w żołądku. Po drzemce jednak powinna poczuć się lepiej — rzuciła Pansy w tył, wciąż trzymając ramię Hermiony.
— Dobrze, dobrze — powiedziała gorączkowo Fiołek i w pośpiechu zawróciła w kierunku kuchni.
Parkinson była niezwykle troskliwa, czego nie pokazywała zbyt często, nawet podczas dyżurów pielęgniarskich. Nowy personel i starsi pacjenci nazywali ją nieprzychylnymi epitetami. Jedyną słabość wykazywała w kierunku dzieci oraz Hermiony, która była zmuszona do wysłuchiwania — zwykle po dobrym, czerwonym winie — wyznań sympatii cierpliwie i z rozbawieniem. Hermiona nie mogła wyobrazić sobie lepszej przyjaciółki.
Pansy, nim usadziła ją na ogromnym łóżku, zdjęła z niej poplamiony kitel, który odrzuciła na fotel niedaleko szafy. Potem pomogła jej w pozbyciu się butów, a gdy Hermiona zwinęła się na łóżku i wtuliła twarz w poduszkę, nakryła kobietę beżowym, puchatym kocem.
— Daj mi znać wieczorem, jak się czujesz — nakazała przy wyjściu, wzdychając ciężko. Hermiona uniosła dłoń na znak, że rozumie, ale nie miała siły, aby wykrztusić choćby słowo.
Zasnęła szybko, możliwe, że jeszcze, gdy Pansy była na terenie posiadłości.
Sen nie był jej wybawieniem.
Znów była w lesie.
Z Harrym, Ronem i swoją torebką na ramieniu, która była przesiąknięta zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym.
— Nie, Ron. Sprawdziłam teren, nie ma w pobliżu żadnego szmalcownika — powtórzyła zirytowana Granger po raz trzeci. Maszerowała wściekle. Każda najmniejsza gałązka pod jej trepami trzeszczała i łamała się na pół.
— A co sądzicie o tym miejscu? — zapytał Harry, wskazując dłonią na początek polany, tuż przed linią drzew. Koniecznie chciał przerwać kolejną kłótnię wiszącą w powietrzu. Zbliżał się zmrok i już od dobrej godziny błąkali się po okolicy, szukając miejsca do rozbicia namiotu.
— W porządku. — Wzruszył ramionami Ron. Wyglądał blado. Rude włosy były zmatowione i roztrzepane. Sińce pod jego oczami potężnie odznaczały się od ziemistej cery, a dolne powieki były niezdrowo zaróżowione. Usta prawie nie miały pigmentu. Był wyczerpany. Wściekły na wszystko. Był… na skraju.
— Tak. O poranku sprawniej pójdzie nam zbieranie rzeczy i dalsza aportacja — mówiąc to, Hermiona spojrzała na zabandażowane ramię Weasleya. Prowizoryczny opatrunek nie pasował do niego i jego brązowej, kraciastej koszuli. Najbardziej jednak nie pasował mu medalion, zwisający z szyi.
Harry i Ron rozmawiali między sobą. Natomiast Hermiona rozmawiała z tylko Potterem. Powoli rozbijali obóz. Zrezygnowana Granger darowała sobie pogawędki z Weasleyem, który nie zamierzał oddać medalionu, zupełnie niepotrzebnie robiąc z siebie męczennika. Żadne argumenty, czy propozycje wymiany mu nie pasowały. Próba podjęcia tematu zawsze kończyła się kłótnią. Po jednej z nich Harry siłą powstrzymał przyjaciela przed odłączeniem się od grupy.
— Pójdę po drewno do kozy — mruknął niemrawo Ron i pospiesznie wyszedł na zewnątrz. Hermiona i Harry wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Zajęci wiązaniem linek w różnych kątach namiotu odczekali dłuższą chwilę, upewniając się, że kroki Weasleya stają się odległe.
— Musimy mu zdjąć ten medalion przez sen — szepnęła dziewczyna, wracając wzrokiem do tworzonego supła.
— Ja go mogę nosić przez najbliższe dni — zaoferował się cicho Harry.
— Nie, Sam-Wiesz-Kto i tak jest nieustępliwy w ingerowaniu w twój umysł. Ja go założę na kilka dni.
Potter skończył wiązanie i pociągnął sznur, upewniając się, że jest wystarczająco napięty.
— Hermiona, ja… nie chcę mieć nikogo na sumieniu.
Głośny trzask wybudził Granger.
— Kurwa! — Rozległ się krzyk z jej prawej strony, zza drzwi. Hermiona poderwała się do siadu, sapiąc głośno. Była cała spocona. Zapuchnięte od snu oczy zaczęły w panice rozglądać się po pomieszczeniu.
Leżała w łóżku przykryta kocem. Jej różdżka… Gdzie była jej różdżka? Dłońmi zaczęła klepać materac wokół siebie, szukając jej wszędzie. Nawet pod pościelą.
Ktoś ma jej różdżkę.
Nagle drzwi, zza których wcześniej było słychać hałasy, otworzyły się gwałtownie. Para wodna i zapach wody kolońskiej przedostał się do sypialni.
— O, wstałaś wreszcie. Jak się czujesz? — Malfoy wyszedł w dobrym humorze z łazienki cały mokry, ze śnieżnobiałym ręcznikiem przewiązanym wokół bioder.
Hermiona zbladła całkowicie, widząc jego swobodę i pewność siebie.
On ją złapał?
Dolna warga dziewczyny zadrżała, a brązowe oczy rozszerzyły się.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała słabo. Gardło miała zaciśnięte. Panika i lęk sprawiły, że nie mogła się ruszyć. Gdzie była jej cholerna różdżka? Kątem oka próbowała rozejrzeć się po komnacie, aby znaleźć ją lub cokolwiek innego do samoobrony. Malfoy nie był uzbrojony. Mimo iż wyglądał inaczej — nabrał muskulatury, odkąd ostatni raz go widziała — wciąż wierzyła w to, że miała jakieś szanse.
Draco podszedł spokojnie do szafy stojącej przy ścianie i rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Jest środek nocy, Granger. Przespałaś nawet moje nadgodziny. Niedawno wróciłem.
— Co… co ja tutaj robię? — ciągnęła Hermiona. Rękę przyłożyła do swojej klatki piersiowej. Miała trudności ze złapaniem oddechu.
Teraz Malfoy odwrócił się do niej całkowicie. Ze spiętą twarzą, zmarszczonymi brwiami i dziwnym spojrzeniem.
— Nie pamiętasz?
— Co ty mi zrobiłeś? — zapytała twardo, niemal ze złością.
Malfoy zbladł i zamarł w miejscu.
— Źle się czujesz? Pansy cię tu przyprowadziła, przelewałaś się jej przez ręce.
— Pansy mnie złapała? Co z resztą, Malfoy? Gdzie są Ron i Harry?
Mężczyzna wpatrywał się w Hermionę intensywnie, szukając potwierdzenia blefu, jakiegoś nieudanego żartu. W końcu zrobił krok w jej kierunku. Reakcja Hermiony była natychmiastowa. Cofnęła się jeszcze bardziej, aż uderzyła plecami o dębowe wezgłowie. Spanikowana sięgnęła spontanicznie po pierwszą rzecz w zasięgu jej ręki. Padło na wazon z azaliami. Rozbiła brzeg o szafkę nocną, a ostre krawędzie mogły teraz posłużyć za broń. Mężczyzna stanął w miejscu, niemal spetryfikowany.
— Nie zbliżaj się, Malfoy — ostrzegła cicho. Była zdeterminowana.
Draco rozłożył ręce w obronnym geście, jednocześnie pokazując, że nie ma zamiaru zrobić jej krzywdy. Jego twarz była cały czas napięta, a spojrzenie skupione i ostre spod ściągniętych brwi.
— Granger, odłóż to.
— Chyba śnisz.
— Odkładaj — warknął. — Zanim zrobisz sobie krzywdę.
— Nie — syknęła Hermiona.
Malfoy powoli postawił następny krok w jej stronę, jakby nie chciał jej przepłoszyć. Hermiona w odwecie przeniosła się do klęczek i zaczęła ostrożnie przesuwać się na materacu w stronę jego drugiego rogu. Mężczyzna zerknął ponad jej ramię. Chciała kierować się w stronę wyjścia. Gwałtownym gestem dłoni zamknął drzwi, na co wiedźma wciągnęła głęboko powietrze. Serce łomotało jej w piersi.
Gdzie się znajdowała? Co zrobił z resztą jej przyjaciół?
— Granger… — zaczął cichym, gardłowym głosem Malfoy. — Musisz to odłożyć, uspokoić się i powiedzieć mi, co się dzieje — powiedział wolno i z resztkami swojego opanowania. Zbliżał się do niej. — Czy pracowałaś dziś przy jakichś trudniejszych klątwach?
— Nie podchodź do mnie, Malfoy. Ani kroku dalej — szeptała Hermiona.
W tym momencie mężczyzna był wystarczająco blisko. Zwinnym, szybkim ruchem powalił ją z powrotem na plecy. Ta pisnęła głośno, próbując szarpnąć się i zamachnąć, aby trafić go szkłem w łopatkę. Był jednak szybszy. Mocno złapał kobietę za nadgarstki, nie robiąc sobie nic z jej szamotaniny i prób kopnięć. Hermiona zaczęła płakać i nawet nie była świadoma siły swego szlochu, mimo że łzy zamazały jej przejrzystość wizji. Draco usiadł na niej, przyszpilając jej ciało i trzymane nadgarstki do materaca. Rozbity wazon wyślizgnął się z dłoni na poduszkę przy jej głowie. Była głośno, zbyt głośno. Malfoy pochylił się nad nią, szukając kontaktu wzrokowego.
— Granger.
Hermiona odwróciła twarz, płacząc i wciąż próbując się wierzgać.
— Puść mnie!
— Granger…
— Puszczaj! — wyła, siłując się z jego uściskiem.
— Kobieto, nie skrzywdzę cię! — wrzasnął niecierpliwie. Kropelki wody z jego grzywki i ciała zaczęły skapywać na nią. — Do kurwy nędzy, Granger, skup się.
Te słowa podziałały. Spojrzała na niego przerażona ze łzami w oczach.
— Jaki mamy dziś dzień? — zapytał sztywno, łapiąc z nią kontakt wzrokowy. — Jaki mamy dziś dzień? Jaką mamy datę? — powtórzył pytanie, nieco spokojniej.
Hermiona próbowała wyregulować oddech. Musiała się skupić. Wrócić do rzeczywistości. Zacząć racjonalnie myśleć. Zrzucić go z siebie. Uciec. Była jednak bezsilna. Nienawidziła tego stanu. Brała wdech przez nos, wydychała powietrze ustami. Malfoy zaczął robić to samo, jakby chciał ją w tym pokierować.
— Początek października, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy.
Zabrzmiało to jak wyrok. Malfoy zbladł jeszcze bardziej. Zamknął oczy i pochylił głowę, jakby opadł z sił.
— Nie. Mamy początek października, ale pięć lat później — wychrypiał cicho, wciąż nad nią górując. — Ósmy października, dwa tysiące dwa.
Nastąpił moment ciszy, podczas którego cały czas wpatrywali się w siebie. Ciało dziewczyny zaczęło drżeć.
— Nie wierzę… — wyszeptała wprost w twarz mężczyzny. — To niemożliwe.
— Granger, nie ma już wojny. Voldemort nie żyje.
Na dźwięk tego imienia, Hermionę skręciło w żołądku. A potem znów nastała ciemność.
