Actions

Work Header

Hope Strange

Summary:

[Gdzieś w innej części Multiversum...]

Hope wkracza w dorosłość, jednak nie jest ona łatwa. Tym bardziej, kiedy wychowujesz się bez ojca, a dzień przed urodzinami poważnie kłócisz się z mamą...

Hope, mimo swojego wieku, zachowuje się infantylnie i często ucieka od problemów. Działa wbrew zasadom, nie potrafi rozwiązywać spraw poprzez rozmowę i podejmuje ryzykowne decyzje. Jednocześnie próbuje znaleźć swoje miejsce na świecie - takie, w którym poczuje się bezpieczna i kochana. Wyrusza, aby odnaleźć swojego ojca, jednak ta zgoła zwyczajna podróż staje się szlakiem niespodziewanych wydarzeń i skutków, które zmieniają dziewczynę na zawsze.

Akcja tego fan-fiction rozgrywa się w Alternatywnym Universum, w którym to:
- Strange zostaje magiem 15 lat wcześniej niż w kanonicznej fabule,
- większość elementów akcji kanonicznej fabuły nie zmienia się, a jest jedynie przesunięta 5 lat w przód,
- w odniesieniu do głównej bohaterki: Morgan Stark jest od niej o rok młodsza, Shuri - dwa lata starsza, zaś Peter Parker - sześć lat starszy.

PS Proszę o wyrozumiałość, to opowiadanie było pisane od 2018 do 2022 roku, więc trochę dawno i wiem, że nie jest idealne ;d

Chapter Text

— Są piękne, bardzo dziękuję — powiedziałam, trzymając już w rękach skromny bukiet czerwonych róż. Mama je uwielbia.
— Ależ nie ma za co. Życzę Panience powodzenia!
~Przyda się~ pomyślałam.
— Jeszcze raz dziękuję. Miłego dnia!
Wyszłam ze sklepu zadowolona z zakupu. Wiedziałam, że prezent przeprosinowy jest trafny, ale przecież to nie w nim tkwiło sedno. Wszystko zależało od słów, a te tworzyły teraz w mojej głowie niezrozumiałe, niewiele znaczące zbitki, z których trudno coś wywnioskować. A przecież jeszcze wczoraj wieczorem byłam w stanie napisać na ten temat wypracowanie. Jedynie moje wrodzone lenistwo nie pozwoliło mi wstać z łóżka i sięgnąć po kartkę i długopis. Zresztą wena jest niesamowicie strachliwym bytem. Pewnie zwiałaby w momencie, kiedy usiadłabym przy biurku i zapaliła lampkę.
Tak czy siak wracałam do domu jakby w zwolnionym tempie, w myślach starając się sklecić te parę słów, które wypadało jej w końcu powiedzieć. Nasze relacje w ciągu ostatniego roku pogorszyły się do tego stopnia, że nie jadamy wspólnych posiłków, ani nawet ze sobą nie rozmawiamy. Czasem tylko wspominam o swoim istnieniu mówiąc, że gdzieś wychodzę. Ona zaś pojawia się wtedy, kiedy zostawię po sobie nieumyte naczynia albo znoszoną bluzę na oparciu fotela.
Ale teraz musiałam ją przeprosić. Za wszystko co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Nie miałam pojęcia czemu nasze relacje tak drastycznie umierały w agonii, ale wiedziałam, że muszę to naprawić. Jutro są moje osiemnaste urodziny. Chciałabym, żeby ktoś był przy mnie, kiedy wkroczę w niepewną dorosłość. A na dzień dzisiejszy mam tylko ją.
~Dobra, raz kozie śmierć!~ pomyślałam stając przed drzwiami. Wiedziałam, że się mnie nie spodziewa. Zostawiłam jej rano kartkę, że wrócę późno, bo idę do Samanthy robić projekt. Mama nawet nie zdaje sobie sprawy, że już od dawna się nie przyjaźnimy.
Jest szesnasta piętnaście. Wchodzę do środka bez pukania czy dzwonienia. To ma być niespodzianka.
Już na progu czuję, że coś jest nie tak. W powietrzu unosi się zapach męskich perfum, a na wycieraczce leży para czarnych, wypolerowanych butów. Z salonu słychać muzykę. „All of me” John Legend. Rocznik dwa tysiące trzynasty.
Serce bije mi tak mocno, że prawie nie słyszę słów tego kawałka. Myśli wirują. Osacza mnie dziwne, przerażające przeczucie, wywołujące ciarki. W duchu jednak wmawiam sobie, że to tata wrócił.
Na tą myśl do oczu napływają mi łzy, ale nie pozwalam sobie na chwilę słabości. Łatwo zawieść się na pięknych nadziejach.
Kładę bukiet na szafce. Wrócę po niego, jak się okaże, że wszystko jest ok. Delikatnie otwieram drzwi przedsionka i powoli wychylam głowę. Słyszę urywany śmiech mamy.
W tym momencie dziękowałam Bogu, że nie mamy drzwi do salonu. Wejściem jest jedynie sporej wielkości wnęka w ścianie. Dzięki temu już z przedsionka widziałam część pomieszczenia, a dokładniej stojący tuż przy ścianie stół, a na nim prawdopodobnie świeżo otwarty szampan w towarzystwie dwóch pustych kieliszków. Niestety, a może na szczęście, nikogo tam w tamtym momencie nie było.
Idę w stronę salonu. Poruszam się cicho jak kot, chociaż nie idę na palcach. Przed wejściem do pomieszczenia biorę jeszcze jeden głęboki wdech. Szykuję się na szok. Niestety nie mam pojęcia co mnie czeka za rogiem.
Nawet mnie nie zauważyli. Tak byli zajęci sobą. Tańczyli wpatrzeni w siebie nawzajem uśmiechnięci od alkoholu. Miałam rację, teraz widziałam go z bliska. Na stole rzeczywiście stał świeżo otwarty szampan, którego mama kupiła na Sylwestra.
Całą sytuację postanowiłam obserwować z bezpiecznego miejsca obok wysokiej lampy, która ewidentnie pomagała mi we wtopieniu się w tło.
Swoją uwagę skierowałam teraz w stronę mężczyzny. Przed oczami miałam obraz taty, który za żadne skarby nie chciał się pokryć z sylwetką, którą widziałam. Wydawał się za niski, a jego włosy bardziej przypominały blond niż ciemny brąz, który zapamiętałam. Zdawałam sobie również sprawę z tego, że ostatnim razem widziałam tatę osiem lat temu na mojej imprezie urodzinowej, co mogło trochę zakłócić prawidłowe rozpoznanie. Na pewno się zmienił. Pamiętam, jak wtedy przyszedł w dziwnym stroju maga. Oboje z mamą mówili, że tym się właśnie zajmuje — magią. Ale mama zawsze, kiedy o tym wspominałam śmiała się, więc nie biorę tego na serio. A słowa taty, że ratuje świat od zła mogły oznaczać tyle samo, co bycie w służbie tajnego wywiadu FBI czy walka o prawa człowieka. Pewnie wdział dziwne ubranie, żeby mnie rozbawić. Teraz na pewno przyszedłby do nas w garniturze, jak ten tańczący z mamą człowiek.
~Muszę zobaczyć twarz. Wtedy będę wiedziała na pewno~ na moim biurku nadal stało zdjęcie taty. Bardzo dobrze znałam jego rysy twarzy. Kilka zmarszczek na pewno mnie nie zmyli.
Piosenka dobiegała końca, a tajemniczy gość postanowił doprowadzić taniec do punktu kulminacyjnego. Przechylił mamę do tyłu, wspierając ją na ręce, a sam pochylił się i wolno pocałował jej usta.
Nie mogłam tego wytrzymać. Szybkim ruchem podeszłam do radia i przerwałam ostatnie dźwięki utworu. Ich reakcja była natychmiastowa. Przywołali się do pionu i spojrzeli w moją stronę tak, że widziałam ich twarze. Już wiedziałam, że to nie tata.
W środku cała aż gotowałam się ze złości. Nie rozumiałam, czemu mama to zrobiła.
— Hope… Nie spodziewałam się Ciebie tak wcześnie. Nie miałaś być dziś u Samanthy? — widziałam popłoch w jej oczach. Próbowała skierować rozmowę na inny tor.
— Już się nie przyjaźnimy — wycedziłam.
— Oh… Tak mi przykro, kochanie… — powiedziała idąc w moim kierunku z nagłą troską w oczach. Próbowała złapać mnie za ręce, ale się wyrwałam.
— Od trzech miesięcy! — powiedziałam dobitnie.
— Co? Co to ma znaczyć? — spytała zdziwiona. Obok jej dezorientacji pojawiła się kropla złości.
— Widzisz? Nawet tego nie zauważyłaś! — podniosłam głos. Czułam, że już dłużej nie powstrzymam łez.
— Cały ten czas zastanawiałam się, co robię źle. Czemu się od siebie oddalamy. Myślałam, że to wszystko przeze mnie… — musiałam się zatrzymać. Spojrzałam na podłogę i pomyślałam z bólem o kłamstwie, w którym żyłam do dzisiejszego popołudnia oraz o tym, co w takiej sytuacji poczułby tata. O ile on również o niczym nie wie.
— Chciałam Ci zrobić niespodziankę. Kupiłam prezent. Szłam tutaj, żeby Cię przeprosić i wszystko naprawić… — mama wydawała się być rozczulona. Szybko sprowadziłam ją na ziemię.
— Ale jak widzę, to nie ja powinnam przepraszać.
Wytarłam szybko łzy rękawem od bluzy i z hardą miną zapytałam:
— Od kiedy to trwa? — odwróciła wzrok. Nerwowo przygryzła dolną wargę — Chyba mam prawo wiedzieć?
— Pół roku. — powiedziała patrząc mi w oczy. Roześmiałam się gorzko.
— Tata o tym wie? — wiedziałam, że trafiam w czuły punkt.
— Hope. Przypominam Ci, że nie jesteśmy małżeństwem. Chyba mam prawo do szczęścia z kimś innym? — jej słowa bolały.
— Nie wierzę — powiedziałam kręcąc głową. — Tak łatwo zapomniałaś o tacie.
— A co miałam zrobić? Czekać w nieskończoność aż w końcu się łaskawie pojawi? — wykrzyczała cały swój ból i wyrzuty w jego stronę. To bolało mocniej, niż gdyby chodziło o mnie — Przez całe Twoje życie przyjechał tutaj tylko raz. Raz, rozumiesz? Jego praca jest dla niego ważniejsza niż Ty czy ja. Musisz to w końcu zrozumieć i dać sobie spokój z tymi wszystkimi pytaniami o jego przyjazd — ona teraz też miała szkliste oczy pełne bólu. W pewnym sensie ją rozumiałam, ale z drugiej strony nadal broniłam taty.
— Ale przecież co roku wysyła nam kartki urodzinowe! Musi o nas pamiętać.
— Nieprawda.
— Jak to? — spytałam zdumiona.
— Wszystkie listy pisał dla Ciebie jeszcze przed przyjazdem tutaj. Dał mi je, żebym Ci przekazywała co roku w dniu urodzin. Taka jest prawda. — te słowa były jak uderzenie pięścią w twarz. Zrobiło mi się słabo. Czułam, jak ziemia pod moimi nogami się rozstępuje i połyka mnie otchłań rozpaczy. Cały mój świat legł w gruzach.
— A wasze rozmowy przez telefon? A listy do Ciebie? Też są tylko teatrzykiem, żeby zamydlić mi oczy? — próbowałam znaleźć coś, czego mogłabym się chwycić zanim pożre mnie nicość.
— Nie, Hope. Ale nie da się zbudować związku tylko za pomocą słów. Ja też potrzebuję czułości.
— A więc to o to chodzi… — prychnęłam — Chyba nigdy nie zrozumiem tego pieprzonego egoizmu.
— Hope…
— Nie mamo. Jeśli moje życie było jednym wielkim kłamstwem, to jest gówno warte. A Ty ze swoim rób co chcesz. I tak już Cię prawie nie znam. Mam to w dupie! — odwróciłam się na pięcie i poszłam w stronę pokoju. Moje kroki były mocne i zdecydowane. Miałam wrażenie, że w ten sposób gniew wsiąkał w podłogę, a ja szłam pewna swoich słów.
— Hope, odwołaj to! — powiedziała ostrym, podniesionym głosem — Wracaj tu natychmiast! — krzyknęła, kiedy wchodziłam do mojego pokoju. Od razu zamknęłam drzwi na klucz.
Miałam już wszystkiego serdecznie dość. Mój świat legł w gruzach, a ja razem z nim. Nie miałam już nikogo. Nie znam już własnej matki, a ojca tym bardziej. Moje życie ssie.

Chapter Text

Założyłam słuchawki i rzuciłam się na łóżko. Już nie obchodziły mnie krzyki mamy dobiegające z korytarza. Teraz ważne były słowa piosenki „Mother” zespołu Bear’s Den.
Pokój był moim azylem. Jedynym miejscem, w którym mogłam się schować przed problemami. Ale one nadal istniały. Stały za drzwiami i tylko czekały, aż przekroczę próg.
Po policzkach ciekły mi łzy. Podczas słuchania kolejnych utworów zastanawiałam się nad całym swoim życiem. Nad rodziną, nad relacjami z ludźmi, nad uczynkami. Nad wszystkim. Słowa „Skin” Rag’n’Bone Mana i „Never forget you” w wykonaniu Zary Larsson i MNEK przywoływały w moich myślach tatę. Chociaż nigdy nie poznałam go tak naprawdę, to czułam, jakby była między nami jakaś niezwykła więź, która zawsze mnie do niego ciągnęła. Odkąd skończyłam 10 lat błagałam mamę, żebyśmy go kiedyś odwiedziły.
Teraz to nie ma już sensu. Mama ma nowego partnera, a o tacie zapewne już więcej nie pozwoli mi wspominać.
~Ale zaraz… Przecież jutro będę już pełnoletnia. Nie może mi niczego zakazać!~
Ta myśl jednak szybko została ostudzona, bo zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem, gdzie szukać taty. Mama nigdy nie mówiła, gdzie teraz mieszka ani gdzie pracuje.
~Szlag by to!~
Zaczęłam się zastanawiać nad sposobem zdobycia potrzebnych informacji. Rozmowa z mamą odpadała. Nawet, jeśli ochłonie, to takie pytania będą nie na miejscu. Ale jest jeszcze coś…
~Listy!~
Zerwałam się z łóżka i otworzyłam szufladę, gdzie trzymałam wszystkie koperty z poprzednich lat. Jednak, jak się potem zorientowałam, rzeczywiście nie było na nich adresu taty. Mama mówiła prawdę.
Ten fakt znów mnie zdołował. Czułam się zawieszona w przestrzeni. Wszystko nagle się zatrzymało, a moje myśli uleciały, jak kamfora.
Z tego dziwnego stanu wyrwała mnie dopiero błyskotliwa myśl.
Jutro są moje urodziny.
Mama powiedziała, że wszystkie listy pisane do mnie przez tatę są u niej, więc najprawdopodobniej trzyma je w swojej sypialni.
~Muszę się tam dostać. Jeśli sama go nie wezmę, bardzo możliwe, że mama jutro zamiast mi go dać bezceremonialnie podrze i wyrzuci go do śmieci!~ nie mogłam na to pozwolić.
Szybko wymyśliłam jak niepostrzeżenie wejść do pokoju mamy. Potrzebny mi był tylko szlafrok i trochę szczęścia.
Cichutko otworzyłam drzwi od pokoju. Chciałam wybadać sytuację, zanim podejmę jakiekolwiek kroki. Była już dziewiętnasta czterdzieści pięć, ale nie byłam pewna, czy partner mamy nie wyszedł, a mama nie leży już w swoim łóżku.
Kiedy usłyszałam jego głos, odetchnęłam z ulgą.
— Nie przejmuj się, na pewno to zrozumie. Pozwól jej oswoić się z sytuacją. Teraz obie musicie ochłonąć.
Już bez zbędnych podchodów otworzyłam drzwi do łazienki. Na pewno to usłyszeli, bo na chwilę ucichli.
— Hope… Wszystko ok? — zawołała jeszcze trochę łamiącym się głosem.
— Tak. Idę się myć.
Zamknęłam mocno drzwi. Teraz należało działać. Zdjęłam szlafrok i powiesiłam na drzwiach tak, żeby zasłaniał okienko i kratki. To tak na w razie czego, żeby nie mogli sprawdzić, czy rzeczywiście jestem w środku. Odkręciłam wodę w wannie i na palcach podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę powoli i delikatnie tak, że praktycznie nie wydała żadnego dźwięku. Pośpiesznie wyszłam na korytarz i, równie powolnym ruchem jak wcześniej, zamknęłam drzwi. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Panowała ciemność. Tylko gdzieś w oddali majaczyło światło salonu, gdzie najprawdopodobniej teraz siedzieli. Spojrzałam w stronę sypialni mamy. Drzwi, na moje szczęście, były niedomknięte. Ucieszyłam się w duchu i na palcach udałam się w tamtą stronę.
Kiedy tylko przekroczyłam próg zrozumiałam, że moja misja nie będzie taka prosta, jak zakładałam na początku. Okna były zasłonięte, więc wewnątrz było ciemno, jak w trumnie. Mimo wszystko nie zrezygnowałam. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam do środka. Poruszałam się po omacku. Wielkim ułatwieniem było to, że znałam układ mebli w tym pokoju na pamięć. Niestety nie miałam pojęcia co i gdzie leży na szafkach czy podłodze. Czułam się jak niewidomy. Zastanawiałam się gorączkowo, gdzie mama mogła położyć ten list. Najpierw pomyślałam o szufladzie. Może też zrobiła tak, jak ja. Niestety to narobiłoby zbyt dużo hałasu. W duchu prosiłam, żeby jednak był gdzieś na wierzchu. Przeszukiwania zaczęłam od łóżka i miejsca pod nim. Na szczęście mama sprząta nawet tutaj i nie zostałam brudną froterką podłogową. Potem sięgnęłam na komodę. Powoli przesuwałam palcami po każdym przedmiocie i całej powierzchni mebla. Tam też nic nie znalazłam. Z otwartych przestrzeni została mi tylko szafka nocna. Przyczołgałam się do niej i wyciągnęłam rękę. Na początku poczułam tylko zimny blat, ale chwilę potem natknęłam się jakby na kartkę. Z ciekawości obmacałam ją, a uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Bingo! Znalazłam list!
Serce biło mi jak szalone z ekscytacji. Z trudem powstrzymałam się od jakichkolwiek głośnych oznak radości. Musiał mi wystarczyć szeroki uśmiech, którego nikt nie miał w tym momencie okazji zobaczyć.
Opuściłam pokój równie cicho i zwinnie, jak się do niego dostałam. Przechodząc przez krótki odcinek holu obracałam w palcach zdobycz. Na szczęście naprawdę był to list od taty, a nie jakiś list do mamy z urzędu. Jego podpis widniał, jak zawsze, w lewym górnym rogu, a w prawym dolnym - moje imię i nazwisko. O dziwo, chociaż nigdy się z mamą nie ożenił, pisał do mnie, jako do Hope Strange. Swojej córki.
~Nigdy o mnie nie zapomniał. Jestem tego pewna!~ w końcu w moich żyłach płynęła jego krew. Pewnie to również w jakimś stopniu przyczyniło się do tego, że zawsze o nim pamiętam.
Wróciłam do łazienki i po krótkim namyśle zdecydowałam się jednak po ludzku umyć. Znalezienie listu samo w sobie było triumfem, więc nie było potrzeby się spieszyć. Tym bardziej, że pewnie po przeczytaniu go i tak musiałabym się odświeżyć. Nie wypada kłaść się spać brudnym w czystej pościeli. A łażenie do łazienki drugi raz i to w środku nocy na pewno wydałoby się mamie podejrzane, co spowodowałoby grad pytań.
~Muszę zadziałać tak, żeby mama dowiedziała się o braku listu jak najpóźniej~ pomyślałam. Teraz jest przejęta naszą kłótnią, więc może nawet nie zauważy pustki na stoliku nocnym.
Jednak przez cały czas myślałam o liście i jego zawartości. Myłam się w pośpiechu, a wszystkie moje ruchy wykonywałam automatycznie. Emocje wirowały pomiędzy szczęściem, niepokojem
i ciekawością. Trudno było wytrzymać tę niesamowitą gonitwę.
Dotykając pakunek zorientowałam się, że jest w nim coś jeszcze. Być może sama treść jest zawarta na zmiętej kartce i dlatego jest on tak wypchany, ale tego nie byłam pewna. Okaże się jutro.
Spojrzałam na zegarek. Jest dwudziesta dwadzieścia. Trzy godziny i czterdzieści minut do moich urodzin.
Wyszłam z łazienki już lżejszym i mniej skrępowanym krokiem. Misja zakończona. Niech już będzie co ma być. Nawet jak mnie tu zobaczą, to przecież nie zwrócą mi uwagi, bo nie wiedzą, co zrobiłam.
Już nie słyszałam ich rozmów, choć światło w salonie paliło się nieustannie. Zastanawiałam się, czy on jeszcze tam jest.
— Skończyłaś już? — zapytała mama zmęczonym głosem wchodząc na korytarz. Była opatulona w koc. Chociaż stała w półcieniu, dobrze widziałam jej zaczerwienione oczy. Lekko się uśmiechnęła, jakby chowając smutek za tą delikatną maską. Już mnie nie oszuka. Płakała. Martwi się o nas. Myślała o tym wszystkim, jestem tego pewna. Ale na to już za późno. Podjęłam decyzję. Wszystko może zmienić tylko list od taty.
— Tak, możesz wejść — powiedziałam łagodnie z nutą obojętności. Nie obdarzyłam jej uśmiechem. Nie miałam już na to sił.
Przez całą drogę do pokoju, choć nie była ona wcale taka długa, ale każda minuta była dla mnie wiecznością oddzielającą mnie od tajemnicy ostatniego listu, trzymałam rękę w kieszeni szlafroka, cały czas dotykając tak mozolnie zdobytego skarbu.
Już jestem w pokoju. Od razu zdejmuję szlafrok i siadam w piżamie na łóżku. Zerkam na zegarek. Jest dwudziesta dwadzieścia pięć.
~Boże, jak ten czas się dłuży!~ westchnęłam w myślach.
Musiałam się czymś zająć, wzięłam się więc za lekturę książki „Imperium aniołów” Bernarda Werbera. Jak się okazało, wciągnęła mnie na tyle, że oderwałam się od czytania dopiero po północy.
~To już!~ pomyślałam po spojrzeniu na zegarek i zerwałam się na równe nogi.
Wzięłam list do ręki i zgarnęłam przy okazji nożyczki. Z powrotem usiadłam na łóżku i drżącymi rękami zaczęłam otwierać kopertę. Cięłam papier bardzo powoli nie chcąc uszkodzić zawartości. Serce biło tak mocno, jakby chciało opuścić moją klatkę piersiową.
Koperta została otwarta. Położyłam nożyczki tuż obok siebie, nie mogąc oderwać wzroku od tajemniczego listu.
Nikłe światło lampki nocnej odbijało się od przedmiotu znajdującego się w środku. Wydawało mi się, że to jakaś rzecz wykonana z metalu. Może figurka lub biżuteria? Nie miałam pojęcia.
Wyjęłam przedmiot z nadmierną delikatnością. Bałam się, że to zepsuję, jak zwykle mi się zdarza z różnymi rzeczami.
~Podwójny pierścionek?~ pomyślałam ze zdziwieniem wnikliwie oglądając przedmiot z każdej strony.
Nie miałam pojęcia, czy tata miał nadzieję, że w wieku osiemnastu lat będę nosić biżuterię czy też chciał, żebym nosiła go, jako przedmiot łączący nas mimo odległości. To były tylko moje domysły, ale tak czy siak wydawały mi się dość… zwyczajne. Spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego.
Podejrzany przedmiot kojarzył mi się z kastetem, ale nie miał specjalnych ostrych powierzchni, więc mógł służyć jedynie do ogłuszenia czy zwiększenia siły i skuteczności ciosu.
Czym by to nie było, może dowiem się więcej z dołączonego do prezentu listu.

„Kochana Hope,
gratuluję wstąpienia w dorosłość! Ten wiek na pewno otworzy przed Tobą wiele nowych możliwości. Pamiętaj jednak, że ciągnie on za sobą również odpowiedzialność oraz nowe, poważniejsze rozterki i kłopoty.
Ale nie martw się tym za bardzo. Jestem pewny, że podołasz zadaniom, które ześle Ci los.
Tak bardzo Cię przepraszam, że nie ma mnie przy Tobie w tej niesamowicie ważnej dla Ciebie chwili. Jestem złym ojcem… Niestety nie mam wyboru. Świat potrzebuje opiekuna, a ja zobowiązałem się nim zostać. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz.
A tak na marginesie, może zechciałabyś mnie kiedyś odwiedzić? Namawiałem Twoją mamę na przyjazd, ale zawsze odmawiała. Pewnie się o Ciebie boi. Ale obiecuję, że nie będę Cię narażał na żadne niebezpieczeństwa. Możesz powtórzyć to mamie, może Ty ją przekonasz. Tak bardzo chciałbym móc Cię znów zobaczyć! Pewnie bardzo wydoroślałaś od naszego ostatniego spotkania.
Gdybyś się zdecydowała przyjechać, to na odwrocie napiszę mój adres.
Twój nieobecny ojciec
Dr Stephen Strange

PS Do listu dołączam pewien magiczny przedmiot. Noś go zawsze przy sobie. Kiedyś może uratować Ci życie. Ale najpierw musisz do mnie przyjechać, żebym nauczył Cię jak go używać.”

Przeczytałam go kilka razy, wchłaniając przy tym każde słowo.
~To musi być znak~ stwierdziłam wpatrując się w adres na drugiej stronie kartki. Nowy Jork. Niemożliwe, że mieszka tak blisko!
Mój dom znajdował się na obrzeżach tej wielkiej metropolii. Pół godziny i będę w mieście. Dwie godziny i znajdę dom taty.
Już podjęłam decyzję. Jadę tam!
Postanowiłam spakować tylko rzeczy najpotrzebniejsze: telefon i portfel. Zakładałam, że jak będzie trzeba, to wrócę tu po ubrania i sprzęt elektroniczny. Przebrałam się w najzwyklejsze ciuchy: dżinsy, T-shirt i adidasy. Jedynym nadzwyczajnym elementem był czarny płaszcz z obszernym kapturem, który kupiłam na jednym z konwentów dla fanów fantazy. Sądziłam, że dodaje mi tajemniczości i pozwoli ukryć swoją tożsamość, a przede wszystkim wiek i włosy, co miało zmniejszyć ryzyko napaści ze strony podejrzanych typów. Do kieszeni schowałam jeszcze tajemniczy pierścień i byłam gotowa do drogi.

Chapter Text

Była czwarta nad ranem, kiedy wyskoczyłam przez okno. W myślach chwaliłam nasz parterowy domek.
Pobiegłam na pobliski przystanek i czekałam na autobus do miasta. W końcu przyjechał. Był spóźniony, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo tylko ja wyczekiwałam jego przybycia. Z środka wyszło kilka osób. Kojarzyłam niektórych z nich. Na pewno byli moimi sąsiadami bliższymi bądź dalszymi. Zakładałam, że wracają z nocnej zmiany. Zmęczeni, nawet nie zwrócili na mnie uwagi.
Weszłam do środka. Kierowca również podał mi bilet nawet nie racząc mnie zauważyć. Pojazd świecił pustką. Oprócz mnie tylko z tyłu siedziała siwiuteńka staruszka, a kilka miejsc przed nią zakapturzony typ. Tylko łypnęli na mnie spod byka i wrócili do ciekawszych zajęć, jak gapienie się w jeden punkt w całkowitej ciszy.
To jak najbardziej mi pasowało. Nikt mnie nie zatrzymywał ani o nic nie pytał. Zupełna anonimowość. Kaptur trochę utrudniał mi widzenie, ale innym uniemożliwiał identyfikację mojej twarzy.
Wysiadłam na jednym z pierwszych przystanków w Nowym Jorku. Mimo wszystko rzadko tu bywam. O wiele bardziej lubię miejsca spokojne, a nie tak zatłoczone i pełne spalin. Nawet moja szkoła znajduje się daleko od centrum.
Szłam spokojnie patrząc na tabliczki z nazwami ulic. Dzięki wcześniejszemu rozpoznaniu za pomocą map Google wiedziałam, w którą stronę mam kierować swoje kroki. Po drodze mijałam ludzi pochłoniętych obojętnością na innych. Wpatrzeni w czubki własnych butów krążyli po mieście bez celu, jak zabłąkane dusze. Nawet mój dziwny strój nie zwracał ich uwagi.
W końcu stanęłam przed drzwiami pod podanym w liście adresem. Po chwili wahania zapukałam. Cisza. Nikt nawet nie kwapił się mi otworzyć. Spróbowałam jeszcze raz, tym razem głośniej. Znowu nic. Zniecierpliwiona pociągnęłam za klamkę i ku mojemu zdziwieniu nie stawiała oporu. Drzwi były otwarte. Jakby ktoś mnie oczekiwał. Bez większych refleksji weszłam do środka i zamknęłam je delikatnie za sobą. Bardzo zdziwił mnie widok, jaki zastałam. Pomieszczenie, do którego weszłam, było wielkie. Przed sobą miałam obszerne schody prowadzące na piętro.
~To wcale nie wygląda na mieszkanie~ pomyślałam przestraszona, że wtargnęłam do jakiegoś urzędu czy innego ważnego miejsca. Ale byłam pewna, że adres zgadzał się z tym, który widniał na liście od taty. Czy on sam pomylił się przy zapisywaniu?
— Nie powinieneś tutaj wchodzić. Jeżeli przyszedłeś coś ukraść, to niestety muszę Cię zasmucić, bo ja jestem strażnikiem tego miejsca. — przestraszona odwróciłam się w stronę, z której dobiegał głos.
Spod kaptura dojrzałam twarz mężczyzny. Serce zabiło mi mocniej. To był tata.
Bezszelestnie wyszedł z miejsca przy schodach i stał teraz kilka metrów przede mną.
— Radziłbym się wycofać. — powiedział mocniejszym tonem. Stałam jak zamurowana. Nie wierzyłam we własne szczęście. Znalazłam go. Znalazłam tatę.
O dziwo miał na sobie ten sam strój, jak w dniu moich dziesiątych urodzin. Czekał na mnie czy zawsze tak chodzi?
Zaszkliły mi się oczy. Rozumiałam, że nie zdaje sobie sprawy z tego, kto ukrywa się pod czarnym płaszczem. Wyobraziłam sobie jego szczęście, kiedy rzucę mu się w końcu na szyję i usłyszy mój głos.
Westchnął. Jego mina wyrażała irytację.
— Liczę do trzech. Jeśli do tej pory nie wyjdziesz, to nie będzie miło. — w tym momencie wykonał parę gestów i w jego rękach pojawiła się złota nić.
~Czyli tata naprawdę czaruje!~
W końcu się przełamałam. Nie mogłam dłużej zwlekać. Zaczęłam biec w jego stronę. Chciałam, żeby mnie przytulił i powiedział, że cieszy się z mojego przyjścia. Niestety nic nie poszło tak, jak zakładałam.
— Kiepska decyzja. — szepnął. Złota nić sunęła w moją stronę z zawrotną szybkością. Za późno zrozumiałam, że pod wpływem emocji zrobiłam błąd. Tata zaatakował mnie myśląc, że naprawdę jestem intruzem.
-------------------- [Stephen Strange]
~Za kogo on się uważa?~ pomyślałem szykując się do walki. Tajemniczy intruz wyglądał mi raczej na biednego, zdesperowanego człowieka, niż na kogoś naprawdę niebezpiecznego. Biegł na mnie nie mając w ręku żadnej broni. Dziwiła mnie jego reakcja, ale było już za późno na refleksje. Za wejście tutaj i nieopuszczenie tego miejsca po dobroci musiała być kara.
Złoty sznur materii z innego wymiaru oplótł się wokół rywala. Czując, że jest stabilny, zrobiłem zamach i rzuciłem nim o ścianę. Wszystko działo się niesamowicie szybko. Moje ruchy były wyuczone, wręcz naturalne. Jednak jednego się nie spodziewałem. Nieposłuszeństwa płaszcza.
Artefakt postanowił się zbuntować i zamortyzował upadek mojego przeciwnika.
— Co Ty robisz?! — spytałem z wyrzutem zbliżając się w jego stronę.
Intruz mimo jego interwencji stracił przytomność i teraz leżał bezwładnie w połach czerwonej peleryny. Jego twarz wciąż zasłaniał czarny materiał.
— Czemu go osłoniłeś, hmm? To miała być nauczka!
Cały czas zastanawiałem się co skłoniło artefakt do działania.
~Nigdy wcześniej nic takiego się nie wydarzyło. Zawsze był mi posłuszny~
Patrzyłem z niedowierzaniem na mojego kompana, a ten w odpowiedzi odkrył twarz nieprzytomnego.
— Dziewczynka? — szepnąłem zdumiony.
Głupi ja! Teraz rozumiem, czemu płaszcz zareagował! Gdyby nie on, dziecko skończyłoby z dość ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu, a ja miałbym sprawę w sądzie.
— Dzięki, przyjacielu — powiedziałem, patrząc z wdzięcznością na czerwoną płachtę  Chodź. Musimy się nią zająć…
--------------------------- [Hope]
Obudziłam się obolała i z lekkim bólem głowy.
~Gdzie ja jestem?~ myślałam gorączkowo, próbując sobie przypomnieć wszystko sprzed utraty świadomości.
~Tata!~
Dotarło do mnie, że zawaliłam. Jak zawsze musiałam coś spieprzyć. A było tak blisko!
Do oczu napłynęły mi łzy.
W tym momencie drzwi do pokoju, w którym leżałam otworzyły się i stanął w nich tata. W ręku trzymał mokry ręcznik.
Kiedy tylko zobaczył, że odzyskałam przytomność zwrócił się do mnie.
— Oh, nareszcie się obudziłaś. Już się bałem, że będę musiał zabrać Cię do szpitala. — podszedł do mnie i zmienił ręcznik na mojej głowie.
Byłam podekscytowana spotkaniem z nim, ale jednocześnie wiedziałam, że zrobiłam złe wrażenie na samym początku. Teraz może być już tylko lepiej. Chyba.
— Mam nadzieję, że rozumiesz swój błąd i więcej tak nie postąpisz. — powiedział spokojnie, ale zdecydowanie. — Taka młoda dama jak Ty nie powinna wchodzić do obcych mieszkań. Naraziłaś się, a pewnie w domu wszyscy się o Ciebie martwią. — przy tych słowach przeszedł w stronę okna znajdującego się naprzeciwko łóżka, na którym leżałam.
— Przepraszam… Nie chciałam, żeby to tak wyszło… Po prostu w liście znalazłam adres i uznałam to za znak i postanowiłam uciec z domu, żeby tutaj przyjechać i się z Tobą spotkać… — na te słowa odwrócił się w moją stronę i zrobił zdziwioną minę.
— Uciekłaś z domu? Żeby przyjść tutaj? Do mnie?
— Tak. Musiałam. — spuściłam wzrok. — To wszystko przez mamę. Ma nowego partnera od pół roku i nic mi nie powiedziała. Wczoraj ją zdemaskowałam i pokłóciłyśmy się. Czułam, że nie mam już nikogo. Musiałam Cię odnaleźć. — spojrzałam na niego ze łzami w oczach.
— Bardzo mi miło, że o mnie pomyślałaś. To dość dziwne, ale uznajmy, że normalne. Tak czy siak nie powinnaś była uciekać. Twoja mama się o Ciebie martwi. Na pewno kocha Cię mimo wszystko. Jak tylko wydobrzejesz, to zaprowadzę Cię do domu.
— Nie! Nie chcę! — krzyknęłam — Nie chcę żyć w kłamstwie. Chcę tu zostać. Proszę.
— Co? Nie ma mowy! Zresztą do tej pory nie rozumiem czemu chcesz zostać w mieszkaniu obcego mężczyzny!
Popatrzyłam na niego zdumiona. Zrozumiałam, że mimo wszystko nadal nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jestem.
— Nie pamiętasz mnie? — spytałam z nadzieją, że zmuszę go do myślenia. Czyżby pozbył się mnie z pamięci przez te osiem lat rozłąki?
Patrzył na mnie w skupieniu. Jego spojrzenia wydawało się zmieniać z każdą sekundą. Na samym końcu jego zaszklone oczy wyrażały wzruszenie. Pamiętał.
— Hope… — szepnął łamiącym się głosem. Podszedł do mnie szybko, kucnął przy łóżku i złapał mnie za ręce. — Tak się cieszę, że Cię widzę. — nic więcej nie był w stanie powiedzieć. Odłożył ręcznik
i pocałował mnie w czoło. Poczułam ulgę. W tym momencie odzyskałam tatę. Teraz już oboje płakaliśmy.
W ciągu kilku minut uspokoiliśmy się i otarliśmy łzy szczęścia.
— Wyrosłaś. Wcale nie powinnaś się dziwić, że Cię nie poznałem. — uśmiechnął się do mnie.
— Czy to znaczy, że mogę zostać? — spytałam z nadzieją w głosie.
— Jestem jak najbardziej za, pod warunkiem, że pozwolisz mi poinformować o tym mamę.
— Ok — zgodziłam się. I tak po powrocie do domu będę miała przechlapane. Dlatego wolę nazywać to miejsce swoim domem. Tu przynajmniej ma mnie kto bronić.
------------------ [Stephen Strange]
Wybrałem telefon do Christine. Długo się do tego zbierałem, ale zdaję sobie sprawę, że muszę do niej zadzwonić. Nigdy nie było mi tak ciężko, jak teraz. Niesamowitą radością było znów zobaczyć Hope, ale to, co mi powiedziała bardzo mnie przybiło. Nowy partner? Tego bym się nie spodziewał. Naprawdę wierzyłem w to, że kiedyś nam się ułoży. Widocznie ona nie.
— Halo? — usłyszałem załamany głos po drugiej stronie.
— Christine? Dzwonię w sprawie Hope.
— Znalazłeś ją? — spytała z nadzieją.
— Tak. To znaczy ona znalazła mnie.
— Dzięki Bogu…
— Tylko jest jedna sprawa…
— Słucham?
— Ona chce tutaj zostać — cisza.
— Um… Ok. Rozumiem… — powiedziała, powstrzymując się od płaczu.
— Nie musisz się martwić. Zajmę się nią najlepiej, jak potrafię.
— W porządku. Tylko dopilnuj, żeby chodziła do szkoły! I żadnej magii, dobrze?
— Ale…
— Obiecaj! — podniosła głos. — Chyba oboje chcemy, żeby była bezpieczna.
— Ok, dobrze. Obiecuję.
— Dziękuję — już miałem się rozłączyć, jednak nie mogłem się powstrzymać przed dopowiedzeniem.
— A, Christine! Gratuluję nowego związku. Życzę Wam szczęścia.
— Stephen… Ja…
— Nie, nie musisz mi się tłumaczyć. Rozumiem to. Życie idzie dalej. Ty też. Po prostu bądź szczęśliwa. — nie odpowiedziała.
— Dobranoc Christine. — powiedziałem, po czym odłączyłem się nie czekając na jakąkolwiek reakcję.

Chapter Text

-------------- [Hope]
~Dobry Boże! To się dzieje naprawdę!~ pomyślałam po przebudzeniu, leżąc w miękkiej pościeli. Byłam szczęśliwa, że w końcu odnalazłam tatę. I jeszcze to, że pozwolił mi zostać! Niesamowite!
Puk, puk!
— Proszę!
— Dzień dobry — powiedział tata wchodząc do środka. — Rozmawiałem wczoraj z Twoją mamą i… zgodziła się.
— Jest! — krzyknęłam triumfalnie.
— Ale pamiętaj, że w tym miejscu panują specyficzne zasady i, jako nowa mieszkanka, musisz ich przestrzegać.
— Pewnie, ale… tak właściwie, to co to za miejsce? — spytałam. Dnia wczorajszego nawet nie zastanawiałam się nad tym, ale dziś zrozumiałam, że to nie może być tamten budynek w Nowym Jorku, do którego weszłam nieproszona. Wszystkie meble, drzwi i okiennice bardziej przypominały styl antyczny lub orientalny, co całkowicie zbiło mnie z tropu. Zastanawiałam się, czy aby nie jesteśmy w chińskiej dzielnicy.
— To Kamar-Taj — przechyliłam lekko głowę na znak, że nic mi to nie mówi. Byłam pewna, że gdzieś już słyszałam tę nazwę, ale nie pasowała mi ona do żadnej dzielnicy nowojorskiej metropolii.
Westchnął.
— Rozumiem, że mama Ci tego nie opowiadała. Nieważne. Jesteśmy w Katmandu. — Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.
— W Nepalu? — spytałam cichutko.
— Tak. Dokładnie.
— Ale jak…? — zastanawiałam się, ile w takim razie czasu byłam nieprzytomna. Czyżby kilka dni? Czy tata wsadził mnie do samolotu i przebyłam taki szmat drogi niczego nieświadoma?
— Uprzedzając pytania szczegółowe. Tak, to praktycznie niemożliwe w tak krótkim czasie dotrzeć tutaj z Nowego Jorku. Ale tylko praktycznie.
~Magia?~ przemknęło mi przez myśl.
— Użyłem portalu, żeby nas tutaj przenieść.
— Niesamowite! — krzyknęłam podekscytowana. — Nauczysz mnie? Proszę!
Momentalnie spoważniał.
— Nie.
— Czemu, przecież w liście…
— Nie, Hope. To moje ostatnie zdanie na ten temat. — byłam zawiedziona. Założyłam na siebie ręce i udawałam obrażoną. Miałam nadzieję, że jednak wszystko odwoła. Moje zachowanie nie przyniosło oczekiwanego skutku.
— No już, nie rób takiej miny. I tak mnie nie przekonasz. Obiecałem mamie, że zostaniesz tutaj pod warunkiem, że nie będę Cię narażał na zagrożenia związane z magią. — A więc to jej zawdzięczam wszystkie zakazy!
~Wielkie dzięki mamo!~ pomyślałam wkurzona.
— Ale i tak jakoś będziemy musieli przynieść z domu Twoje rzeczy, a potem wysyłać Cię do szkoły, jeśli chcesz tu zostać na dłużej.
~Tak!~
— Dzięki, tato! — powiedziałam z delikatnym uśmiechem. Odwzajemnił, po czym odwrócił się w stronę wyjścia.
— Za pół godziny będę z powrotem. Masz być już gotowa do drogi!
----------------
Wyszykowałam się nadzwyczaj szybko i podekscytowana co chwilę zerkałam na zegarek, czekając na przyjście taty.
Pojawił się punktualnie o dziesiątej.
Zerwałam się na równe nogi słysząc nacisk na klamkę. Już miałam wychodzić z pokoju, kiedy on zamknął za sobą drzwi, a ja spojrzałam na niego zdumiona. Widząc moją zawiedzioną minę powiedział:
— Wygodniej będzie nam zrobić portal tutaj, żeby jak najłatwiej przenieść Twoje rzeczy.
Przytaknęłam i z zapartym tchem obserwowałam wszystkie jego ruchy. Wyciągnął przed siebie lewą rękę. Zauważyłam, że na palec wskazujący i środkowy miał nasunięty pierścień identyczny, jak ten, który znalazłam w liście urodzinowym. Zapomniałam mu wspomnieć, że mam go przy sobie, ale uznałam, że teraz nie czas na takie uwagi. Podczas moich rozmyślań tata skierował swoją prawą rękę do przodu i zaczął zataczać nią sporej wielkości koła. Chwilę później pojawił się przed nim migoczący okrąg, a w jego wnętrzu ujrzałam mój pokój. Jak to w ogóle możliwe?
Zafascynowana spojrzałam na niego, czekając na pozwolenie. Kiwnął głową w moją stronę, więc niepewnie podeszłam do magicznego przejścia. Bałam się, że iskry zapalą moje włosy, ale okazały się być nieszkodliwe. Po chwili wahania zamknęłam oczy i przekroczyłam magiczny pierścień ognia.
O dziwo wcale nie upadłam z wysokości na podłogę, jak zwykło się dziać w filmach czy bajkach z elementami magicznymi. Wręcz przeciwnie, podłoga była na tej samej wysokości, jak ta w moim nowym pokoju w Kamar-Taj. Byłam zafascynowana sztuczkami taty i z tyłu głowy nadal miałam cichą nadzieję, że kiedyś zmieni zdanie co do mojej nauki sztuk mistycznych.
Pokój spowijał mrok. Jedynie na podłodze widać było jasne smugi światła bijące od okien. Zastanawiałam się, czemu mama zasłoniła okna, ale kiedy się odwróciłam ze zdziwieniem odkryłam, że rolety są zwinięte tak, jak je zostawiłam opuszczając dom w poszukiwaniu taty. Jedynie okno, którym wtedy wyszłam, było już zamknięte. Okazało się, że była noc, a blask pochodził od Księżyca, a nie, jak zakładałam, od Słońca. Z irytacją skarciłam się w myślach. No tak, nie pomyślałam o wielkiej różnicy czasu między Nowym Jorkiem i Nepalem. Jako, że na moim zegarku widniała godzina dziesiąta minut trzynaście, to tutaj, w moim rodzinnym domu była zapewne w przybliżeniu północ lub pierwsza, czyli środek nocy.
Poczułam ulgę. Przez dziurę pod drzwiami nie widziałam żadnego światła na korytarzu, więc mama na pewno śpi. Nie chciałam jej teraz widzieć. Nie miałam pojęcia, jak to wszystko naprawić. Na razie czułam jeszcze nieugaszony żal, który nie chciał minąć, chociaż tak bardzo próbowałam.
Stałam tak w bezruchu pochłonięta przemyśleniami, kiedy do pokoju wkroczył tata. Wszedł tak cicho, jak podczas naszego pierwszego spotkania tak, że nawet nie zdawałam sobie sprawy, że stoi tuż za mną.
— Pokażesz mi, co chcesz zabrać? — podskoczyłam przestraszona. Nie spodziewałam się, że wejdzie. Byłam przekonana, że musi tak stać i czarować, żeby portal nie zgasł. Jednak kiedy się odwróciłam zrozumiałam, że się myliłam. Pomarańczowożółte światło ciągle zataczało sporej wielkości okrąg tuż przy ścianie obok szafy.
— Mam nadzieję, że nie każesz mi zabierać wszystkiego, łącznie z meblami. Magia magią, ale Twój nowy pokój, nie oszukujmy się, nie jest taki duży, jak ten - popatrzył na mnie znacząco, chcąc zrozumieć, dlaczego milczę. Prawdopodobnie myślał, że złapał mnie sentyment i chcę zostać albo przemeblować nowy pokój tak, żeby wyglądał jak ten stary. Postanowiłam mu uświadomić, jak bardzo jest w błędzie.
— Nie, nie ma takiej potrzeby — powiedziałam ruszając w kierunku szafy. — Możesz zabrać rzeczy z biurka, a ja zaraz wyciągnę potrzebne ciuchy.
Pokiwał głową.
— Ok, w takim razie zabieram się do roboty — odpowiedział, po czym poszedł w stronę mojego byłego biurka. Ja również wzięłam się do pracy. Wybrałam dwie trzecie ubrań i ułożyłam je na stos pośrodku pokoju.
Podczas wyjmowania ciuchów w pewnym momencie zorientowałam się, że tata nic nie robi. Kilka razy zrobił już małe portale i przetransportował lampkę oraz kilka długopisów i ołówków walających się po biurku, ale teraz stał w bezruchu, trzymając coś w ręce. Niestety był odwrócony do mnie bokiem tak, że jego ramię zasłaniało mi widok. Zaniepokojona jego zachowaniem postanowiłam się do niego odezwać, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
— Coś się stało? — słysząc moje słowa momentalnie się ocknął. Wziął głęboki oddech zupełnie, jakby przez chwilę ‘zawieszenia’ wcale nie oddychał. Zanim odpowiedział, przetarł jeszcze ręką twarz.
~Czyżby płakał?~ pytałam sama siebie ze zdziwieniem. Przecież w moim pokoju nie było żadnych pamiątek związanych z mamą, a podejrzewałam, że tylko one mogłyby spowodować w tacie chwilowy wylew emocji.
— Nie, wszystko ok — powiedział względnie normalnym głosem, po czym na znak tego, że będzie kontynuował pracę, położył na biurku to, co przed chwilą dzierżył w swojej ręce. Przez bardzo małe natężenie światła nadal nie mogłam dojrzeć, czym jest owa tajemnicza rzecz, jednak poznałam ją po dźwięku wydanym przy odkładaniu.
To było zdjęcie taty. Teraz to mi do oczu napłynęły łzy. Czułam jego emocje i wiem, że oboje musieliśmy przechodzić ciężkie momenty związane z rozstaniem na przestrzeni wielu lat. W duchu cieszyłam się, że w końcu dobiegł koniec separacji. On odzyskał córkę, a ja ojca.
---------------
~Ahh, jak tu jest przytulnie!~ pomyślałam, kiedy w końcu poukładałam wszystkie rzeczy przeniesione ze starego pokoju. Byłam niesamowicie zadowolona z wyniku mojej pracy, chociaż zajęła mi dobre kilka godzin, przez co mimo późnej pory nie jadłam jeszcze kolacji. Pokój, choć o wiele mniejszy, wydawał się być cieplejszy i emanowała z niego dobra energia.
A może to tylko ja odczuwam tak wielką radość, że aż wypełnia ona mój nowy pokój?
Bo w gruncie rzeczy wprost promieniałam. Moje serce kumulowało niesamowitą euforię za przyczyną wydarzeń z ostatnich dni. Znalezienie taty, możliwość mieszkania z nim, a teraz własny, bezpieczny pokój! Coś niesamowitego!
Puk, puk
— Hope, to chyba pora na kolację, nie uważasz? — powiedział tata, zaglądając do pokoju. Przyjrzał się uważnie wnętrzu, ale nic nie powiedział o wystroju czy plakatach wiszących na ścianach.
— No, masz rację — powiedziałam przecierając senne oczy — Chyba trochę się zasiedziałam… Ale było warto. Jak Ci się podoba mój nowy pokój?
— Nieźle, ale teraz chodź już na kolację! — westchnął zniecierpliwiony i poczekał, aż powoli i z lekkim opóźnieniem zwlekłam się z łóżka i ruszyłam w stronę drzwi.
Kiedy tak szłam za nim korytarzem uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie przy kolacji poznam jakieś osoby tu mieszkające. Zaraz senność ustała, a ja z niecierpliwością szukałam wzrokiem drzwi prowadzących do jadalni. Jakie było moje rozczarowanie (w podwójnym znaczeniu), kiedy weszliśmy do małego pomieszczenia z aneksem kuchennym i stolikiem dla dwóch osób. Stanęłam jak wryta.
— Ale jak…?
— Hm? Co „jak”? — spytał, stawiając talerze z kanapkami na blacie.
— Nieważne…
— Ok — powiedział, siadając przy stole. Ja również usiadłam. Zdziwiłam się, że odpuścił tak łatwo. Mama zazwyczaj dopytywała do skutku.
— Bo chodzi o to, że… myślałam, że poznam kogoś stąd. Mogłabym się zakolegować, no wiesz… Pogadać.
— Nie, Hope.
— Czemu nie?
— Wszyscy mieszkający w Kamar-Taj są… nietypowi.
— Są magikami?
— Tak. Obiecałem Twojej mamie, że nie będę Cię narażał, więc nie zamierzam tego robić.
— Ale tato… Obiecuję, że nikogo nie będę namawiać na uczenie mnie sztuk magicznych!
— Mistycznych.
— Nieważne... Naprawdę nie mogę się z nikim widywać? — patrzyłam na niego błagalnym wzrokiem. Czułam, że się kruszy.
— No dobrze. Zobaczymy, co da się zrobić.
— Jej!
— Ale niczego nie obiecuję, dobrze? — uspokoił mnie stanowczo.
— Dobrze — przytaknęłam i zabrałam się za jedzenie upragnionej kolacji.

Chapter Text

~Niech to szlag!~ pomyślałam rozwiązując zadanie z fizyki. Podchodziłam do niego już setny raz, a wynik nie zgadzał się z tym widniejącym w odpowiedziach z tyłu książki. Oczywiście nie pomagał fakt, że nie rozumiałam treści zadania. No i co to za idiotyczny wzór? Wygląda jak jakieś hieroglify! Na domiar złego nauczycielka coś wspominała o jego przekształcaniu i jakiejś zasadzie. Czy ona nie ma litości?
W akcie desperacji postanowiłam pójść do gabinetu taty i poprosić go o pomoc. Dzisiaj akurat miałam na to szansę, ponieważ tata nie miał czasu zabrać mnie do Kamar-Taj i dlatego od zakończenia lekcji siedziałam w nowojorskiej siedzibie magów, tej samej, do której adres znalazłam w osiemnastkowym liście.
Jak tylko się tam pojawiłam tata powiedział, że jest dziś bardzo zajęty i będzie miał ważnych gości, więc zaprowadził mnie do pokoju z biurkiem i poprosił, żebym grzecznie na niego czekała i nigdzie nie wychodziła. Nigdy tak nie robił, zawsze bez problemu znajdował chwilę, żeby wykonać dla mnie portal. Zastanawiałam się co tak go absorbuje, że mnie olał?
Przemyślałam jego prośbę i w końcu uznałam, że fizyka jest ważniejsza, bo to sprawa życia i śmierci. Nauczycielka z pewnością mnie jutro udusi, jeśli znowu nie oddam jej pracy domowej.
Z taką myślą cichutko wyszłam z pomieszczenia. Nie wiedzieć czemu wolałam być ostrożna. Chyba już byłam przewrażliwiona. Zaczęłam wyobrażać sobie gości taty jako jakichś innych ważnych czarodziejów, a przecież z pewnością byli to zwykli ludzie, tylko pewnie jakoś powiązani z obroną ludzkości czy coś w tym rodzaju. Wbiłam sobie to do głowy i szłam już luźno, aczkolwiek nadal cichutko jak mysz. To wszystko przez te wszechobecne dywany. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś właśnie Cię nie śledzi.
W końcu doczłapałam się do drzwi prowadzących do gabinetu. Chwilę się wahałam słysząc wewnątrz głosy, ale postanowiłam się przemóc, bo jeśli tacie ma zejść do nocy, to jest duża szansa, że nie będzie miał siły mi pomóc. A przecież goście mogą też się na coś przydać. Pewnie każdy z nich zna podstawy fizyki o niebo lepiej ode mnie.
Nie wiem czemu nie zapukałam. Po prostu cichutko nacisnęłam klamkę i wbiłam do środka. Zdziwiłam tatę, który przerwał w pół rozmowy i spojrzał na mnie niezadowolony. W końcu zabronił mi wychodzić. Inna sprawa, że nic mu nie obiecałam.
Oprócz niego w środku znajdowała się jeszcze jedna osoba. Jakiś sporej postury mężczyzna z długimi włosami związanymi w koński ogon. Na ciszę ze strony rozmówcy i jego spojrzenie skierowane w jeden punkt, zaraz on sam się odwrócił, żeby spojrzeć o co chodzi. Kiedy mnie dostrzegł uśmiechnął się miło, co stanowiło kontrast do zdegustowanej twarzy taty.
Doktor westchnął przeciągle, po czym wstał. Wskazał mnie ręką i jednocześnie zwrócił się do gościa.
— Cóż, Thorze, poznaj moją córkę, Hope — nie miałam pojęcia jak zareagować, więc stałam speszona jak słup soli. Na szczęście mężczyzna o imieniu wyjętym z mitologii nordyckiej, pan Thor, pomachał mi przyjacielsko ręką. Dużo nie myśląc odpowiedziałam tym samym.
Jednak tata chciał się mnie jak najszybciej pozbyć, widocznie sprawa była naprawdę poważna, więc zaraz znów zabrał głos.
— Coś się stało? — zwrócił się do mnie.
— Tak. Chciałam zapytać jak długo Ci jeszcze zejdzie — już odpuściłam sobie gadanie o sednie mojej wizyty. Jeśli mu się spieszy, to liczą się konkrety. Zresztą przy człowieku tak poważnym jak pan Thor nie wypada przyznawać się do braku talentu do fizyki.
— Niedługo.
— Ok. To ja wracam do pokoju.
Odwróciłam się na pięcie i skierowałam w stronę drzwi. Już miałam nacisnąć na klamkę, kiedy zakwitła mi myśl, która przez te kilka minut kiełkowała mi w głowie i nie mogłam zrozumieć o co chodzi. Ten gościu od razu wydawał mi się znajomy. To nie jest jakiś tam człowiek. Ja jestem człowiekiem. On jest bogiem!
— Przepraszam jeszcze na chwilkę.
— Co tam? — zapytał mnie tata. Nie ogarnął, że zdanie było skierowane do Thora.
— Bo moja przyjaciółka jest pana wielką fanką i tak głupio byłoby, gdybym opowiedziała jej, że pana spotkałam, a nie przyniosłabym autografu. Mogę prosić? — podałam mu długopis i kartkę przeznaczoną na rozwiązanie zadania z fizy.
— Pewnie — odpowiedział uradowany - Aż się dziwię, że koleżanka nie wolała autografu mojego brata. On podobno ma więcej fanów ode mnie. Tylko po prostu trudniej go złapać na ulicy — zaśmiał się i oddał mi długopis i kartkę z podpisem.
— Ogromnie dziękuję — powiedziałam lekko się kłaniając.
— Nie ma za co. Pozdrów przyjaciółkę.
— Pewnie! — po tych słowach wyszłam. Nie chciałam już dołować pana Thora. Wiedziałam, że przyjaciółka najchętniej by go zabiła, żeby tylko uratować kiedykolwiek Lokiego. No cóż. Wszystkim nie dogodzisz.
Ja tam pierwszy raz spotkałam kogoś z grupy Avengers. Wcześniej tylko o nich słyszałam właśnie od kumpeli, która potrafiła z wielką fascynacją opowiadać o ich poczynaniach. W kwestii superbohaterów mi wystarczał mój własny ojciec. Ale jeśli miałabym wybierać między Lokim a Thorem, to ewidentnie wybrałabym Thora, bo tylko jego jak na razie znam osobiście. Za ten jego uśmiech i uprzejmość może liczyć na plus ode mnie. Taka przeciwwaga dla opinii przyjaciółki.
-----------------------
Miesiąc minął mi bardzo szybko. Zapewne dlatego, że zaczęła się szkoła i było sporo zamieszania, jak to na początku roku bywa. Tak czy siak każdego dnia wyczekiwałam momentu, kiedy tata przedstawi mnie komukolwiek z tutejszych lub po prostu zaprowadzi mnie gdzieś, gdzie mogłabym posiedzieć i pogadać z nowymi ludźmi. Niestety do niczego takiego nie doszło. Z dnia na dzień zaczynałam wątpić, czy w ogóle zrobi coś w tym kierunku. Wiedziałam, że jest zajęty, ale sam zobowiązał się mną zająć i miałam nadzieję, że pomoże mi się zaaklimatyzować.
W końcu pewnego dnia po powrocie ze szkoły postanowiłam zagadać do taty w tym temacie.
— Coś nie tak? — zapytał, kiedy wyszłam z portalu i po napotkaniu jego wzroku nawet się nie uśmiechnęłam.
— Nie… A w sumie to tak — odwróciłam się w jego stronę — Bardzo się nudzę, siedząc całe dnie w pokoju.
— Nudzisz się? Myślałem, że w trakcie szkoły takie słowa nie istnieją. W końcu trzeba się uczyć, odrabiać lekcje, czytać lektury…
— Ile można? — podniosłam głos. — Sorry, ale nie mam zamiaru spędzić całego mojego życia na ślęczeniu nad nudnymi książkami.
— Ok, rozumiem. A co powiesz na ciekawe książki?
---------------
— Hope, to jest Wong, bibliotekarz, opiekuje się tym miejscem i będzie do Twoich usług, jeśli będziesz chciała coś wypożyczyć. Pamiętaj o przestrzeganiu zasad, bardzo nie lubi, jak ktoś je łamie — ostatnie zdanie wypowiedział lekko ściszonym, porozumiewawczym głosem i uśmiechnął się zaczepnie. — Wong — tu zwrócił się do masywnego mężczyzny — To moja córka, Hope.
— Rozumiem… — powiedział, po czym zaczął się mi w ciszy przypatrywać. Czułam się nieswojo. Wydawał się przerażający, chociaż robił taką błahą czynność, jak patrzenie — Nie jesteście do siebie tak bardzo podobni — stwierdził po namyśle.
— Jesteśmy.
— Nie.
— Daj spokój, przecież…
— Może te rozczapierzone włosy. I oczy — dopowiedział, zanim tata zdążył mu przerwać. — Ale jest trochę niższa od Ciebie.
Tata tylko westchnął, zamiast skomentować i dodał:
— No dobra, to już wszystko wiesz. Od teraz możesz tu przychodzić bez mojej zgody. Ale pamiętaj, tylko do biblioteki, nigdzie indziej. I tylko pod obecność Wonga.
-------------------
Od tamtej pory odwiedzałam bibliotekę praktycznie codziennie. Wypożyczałam coraz więcej książek, bo skończyłam czytać szkolne lektury, więc miałam więcej czasu na doszkalanie się. Wiele z nich było stricte naukowych, ale wydawały się być nawet ciekawe. Szukałam w nich wątków nawiązujących do magii, w końcu nie znalazły się w tej mistycznej bibliotece przypadkowo.
Po jakimś czasie jednak znudziło mi się szukanie magii na siłę. Wiedziałam, że Wong nie daje mi książek na jej temat ze względu na surowy zakaz taty. Próbowałam przekonać go nowymi kawałkami Beyonce, które obiecałam mu zgrać na mp3, ale jego lojalność wzięła górę i oparł się pokusie.
Nie miałam pojęcia jaki krok podjąć tym razem. Wong był nieugięty, a tata? On czasem łamał się pod wpływem moich próśb, więc to jego postanowiłam obrać za mój cel.
-----------
Wakacje zaczęły zbliżać się wielkimi krokami, więc miałam aż zbyt dużo wolnego czasu. Nudziłam się jak mops, co potwierdza samo to, że oglądałam wszelkie wiadomości ze świata, skończyłam kilka seriali i obejrzałam masę filmów. Nawet czasem wracałam do biblioteki po książki naukowe, co uznawałam za szczyt desperacji. I wtedy zaczęłam wdrażać mój plan.
— Tato?
— Hmm?
— Możemy porozmawiać?
— O czym?
— Mogłabym popatrzeć na treningi?
— Co?
— No wiesz… Jak adepci ćwiczą sztuki walki, magię…
— Hope, już to przerabialiśmy.
— Nie. Mówiłeś zero magii.
— Dokładnie.
— Ale to nie będzie używanie magii. Będę tylko patrzeć — spojrzał na mnie szukając podstępu, ale w końcu przyjął do wiadomości, że naprawdę potrzebuję jakiejś rozrywki w moim nudnym życiu.
— Tylko patrzeć — powtórzył. Kiwnęłam głową — Z daleka. Żadnych sztuczek. Żadnego błagania o naukę, kradzieży przedmiotów magicznych, wdawania się bójki...
— Tak, oczywiście. Zgadzasz się? — westchnął.
— Ok. Ale jeśli złamiesz którąkolwiek z tych zasad, wracasz do domu — przytaknęłam, choć wiedziałam, że gram bardzo ryzykownie. Jednak w tej chwili liczył się sukces, a nie jego konsekwencje.
----------------
W ciągu następnych tygodni każdą wolną chwilę spędzałam na obserwacji ćwiczeń mieszkańców Kamar-Taj. Najczęściej były to sztuki walki bez lub z użyciem artefaktów. Na początku starałam się omijać uczących się magii, żeby nie wzbudzać podejrzeń taty, jednak po jakimś czasie nie wytrzymałam i udałam się na jedną z takich ‘lekcji’ dla początkujących.
Interesowały mnie tylko te sztuczki, które mogę wykonać bez niczego lub tylko za pomocą pierścienia. Obserwowałam ruchy i zapamiętywałam podpowiedzi nauczyciela sztuk mistycznych. Kiedy wróciłam do pokoju, zapisałam wszystko w zeszycie i postanowiłam po kolacji spróbować zrobić portal.
------------------
Niestety nic nie było takie proste, jak mniemałam na początku. Z koniuszków moich palców nawet nie ulatywały złote iskry, a przecież adeptom robienie przejść nie sprawiało żadnego problemu.
~Co jest ze mną nie tak?~ myślałam zrezygnowana. Czułam się jak idiotka, wykonując tak bezwiednie wymachy ręką po okręgu.
~Może nie jestem magiczna~ stwierdziłam. Usiadłam na krawędzi łóżka i zaczęłam bawić się pierścieniem założonym na palce. I wtedy sobie przypomniałam słowa taty z osiemnastkowego listu:
‘PS Do listu dołączam pewien magiczny przedmiot. Noś go zawsze przy sobie. Kiedyś może uratować Ci życie. Ale najpierw musisz do mnie przyjechać, żebym nauczył Cię jak go używać.’
Tata musiał wiedzieć, o czym mówi.
~Pewnie coś źle robię~
Postanowiłam się nie poddawać. Ćwiczyłam do późna, jednak wiedziałam, że nie mogę przeginać. Jutro szkoła, a na dodatek tata może zauważyć moje niedospanie i zacząć coś podejrzewać. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Ściągnęłam pierścień i poszłam spać.

Chapter Text

---------------------------------------------- [Stephen]
— Musimy pogadać — powiedział stanowczo.
— Ale teraz? — zapytałem zdziwiony. Próbowałem wyczytać z jego twarzy w czym rzecz, ale jedyne co zrozumiałem to to, że sprawa jest poważna. Westchnąłem przeciągle.
— No dobra.
Stanęliśmy na uboczu w miejscu, gdzie nikt nie miał prawa słyszeć naszej rozmowy. To jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło.
— Co się stało?
— Ktoś kradnie książki z biblioteki — przymrużyłem oczy. Wiedziałem, że ostatnim razem to właśnie ja zabierałem lektury spod samego nosa Wonga. Od tamtej pory nikt nie odważył się podskakiwać bibliotekarzowi.
— Podejrzewasz któregoś z naszych adeptów? — spytałem patrząc w stronę ćwiczących osób.
— Tak. Jest tylko jeden problem.
— Jaki?
— Przeszukałem już pokoje każdego z nich i nic nie znalazłem.
— Myślisz, że to ja znowu…?
— Nie. Wiem, że to nie ty. Ale…
— Ale co?
— Jeszcze jeden pokój został nietknięty, ten należący do Twojej córki.
— Co? Myślisz, że ona ukradła wszystkie te książki? Niby jak? Przecież nie nauczyłem jej magii! — uznałem jego słowa za absurd. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli o tym, że popełniłem błąd i jakimś cudem udało jej się zdobyć niebezpieczną wiedzę.
— Może sama się nauczyła — spojrzałem na niego zdenerwowany — Jeśli jest taka zawzięta jak ty…
— To nie to samo! — zaprotestowałem.
— Jeśli jesteś tego taki pewny, to sprawdźmy jej pokój — wahałem się. Nie chciałem naruszać jej prywatności. Jednak wiedziałem, że powinienem to zrobić dla zasady, no i, jeśli Wong ma rację, dla jej własnego bezpieczeństwa.
— W porządku — powiedziałem ponownie zerkając na tłum trenujących osób. Nieopodal siedziała Hope i przyglądała się im w skupieniu.
-------------
Postanowiłem ruszyć wprost do jej pokoju. Zdawałem sobie sprawę, że jawnie nie przyzna mi się do złamania zasad, na podstawie których miała tutaj zostać. Wiedziała, że za taki wybryk mogę wysłać ją z powrotem do domu Christine. Wolałem sprawdzić wszystko pod jej nieobecność. Byłem pewny, że dowiem się więcej niż z rozmowy. Przynajmniej teraz.
Przed wejściem spojrzałem jeszcze z niepewnością na Wonga. Ten tylko pokiwał głową na znak, że robimy tak, jak należy. Tak więc po chwili byliśmy już w środku.
Widok, jaki zastaliśmy zachwiał na moment moim światem. Na podłodze stało kilka stert książek o tajnikach sztuk mistycznych. Na szczęście żadna nie należała do tych związanych łańcuchami, które były przeznaczone tylko dla najbardziej wtajemniczonych.
Nie mogłem w to uwierzyć. W mojej głowie widniało tylko jedno pytanie: ‘Jak?’.
— Popatrz — powiedział Wong wskazując najniższą kupkę. Leżał na niej przedmiot, który rozpoznałem bez problemu, a którego bym się tutaj nigdy nie spodziewał.
— Pierścień… — szepnąłem, po czym wziąłem go do rąk.
— Skąd to ma? Też ukradła? — w tym momencie sam próbowałem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Moje myśli szukały jakiegoś punktu zaczepienia, bo trudno było mi uwierzyć w stuprocentową winę Hope. Książki z pewnością miała zamiar oddać, a pierścień? Czy naprawdę zabrałaby go komuś z premedytacją? Czemu nikt nie zgłosił zguby?
I wtedy dostałem olśnienia.
— No jasne — szepnąłem rozumiejąc mój rażący błąd.
— Co? — zapytał zdezorientowany bibliotekarz.
— To ja dałem jej ten pierścień — zmrużył oczy.
— Nie rozumiem.
— Czego nie rozumiesz?
— Czemu udawałeś zdziwienie.
— Nie udawałem. Naprawdę byłem zdziwiony, że go ma.
— Jak to? — westchnąłem.
— Włożyłem go do listu urodzinowego, który miała otworzyć w wieku osiemnastu lat. To było jakieś osiem lat temu. Miałem prawo nie pamiętać — Wong spojrzał na mnie spod byka, ale chyba mi uwierzył, chociaż wzrok nadal miał nieco oskarżycielski.
— Odeślesz ją teraz do domu? Jakby nie patrzeć złamała dwie Twoje zasady.
— Nie — odparłem po krótkim namyśle — To moja wina. Najpierw dałem jej przedmiot magiczny, a potem pozwoliłem jej przebywać z adeptami i korzystać z biblioteki. Mogłem się domyśleć, że tak to się skończy.
— W takim razie co zamierzasz zrobić?
~Dobre pytanie~ pomyślałem. Zacząłem chodzić po pokoju myśląc o najlepszym rozwiązaniu zaistniałej sytuacji. Odrzuciłem odebranie pierścienia, karę, szlaban i zakaz wykonywania magii. Po pierwsze na pewno by mnie za to znienawidziła. Po drugie sam się prosiłem. Po trzecie nie mam pewności, że nie potrafi innych sztuczek magicznych, do których nie potrzeba pierścienia. A przecież nie jestem w stanie jej kontrolować dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Magia jest zbyt niebezpieczna, żeby uczyć się jej samemu, bez żadnych wskazówek.
— Czyli uważasz, że… — pokiwał głową.
— Może masz rację. Powinna się szkolić pod moim okiem.
~Powinienem był tak postanowić na samym początku~ skwitowałem.
— Christine mnie zabije — na te słowa na twarzy Wonga zagościł uśmiech, co zdarzało się tak rzadko, że miałem ochotę zrobić zdjęcie i pokazywać mu za każdym razem, kiedy powiem jakiś śmieszny żart, jako prawidłową reakcję na tego typu rzeczy. Nie wiem, jak można się cieszyć z wiszącego nade mną gniewu i groźby śmierci ze strony lekarki, która z pewnością wie, jak skutecznie zadać ból.
------------------ [Hope]
— Hope, musimy pogadać — to zdanie jakoś nigdy nie wzbudzało we mnie dobrych przeczuć, a w ustach taty zabrzmiało wręcz złowróżbnie. Czyżby dowiedział się o podkradaniu książek z biblioteki? Wiedziałam, że Wong w pewnym momencie się zorientuje, ale czy rzeczywiście byłby w stanie stwierdzić, że stoi za tym sama córka doktora? Tego nie byłam pewna, więc postanowiłam nie dawać po sobie znać, że coś jest nie tak. Rozmowa to rozmowa, równie dobrze może chodzić o pałę z fizy z zeszłego tygodnia.
Usiadłam grzecznie w fotelu w jego gabinecie. Jego pokerowa twarz i nerwowy chód tylko pogłębiły mój strach. Siedziałam skulona i czekałam na wyrok. Czułam, że ten dzień jest moim ostatnim spędzonym u boku taty.
— Długo nad tym myślałem, ale wszystkie okoliczności zmusiły mnie do podjęcia stanowczej decyzji — patrzyłam na niego w milczeniu pokornym wzrokiem. — Wiem, że masz przy sobie pierścień i że w tajemnicy przede mną nauczyłaś się go w pewnym stopniu używać — spuściłam wzrok. Było mi głupio. Powinnam była na początku wspomnieć o pierścieniu i oddać go tacie. Teraz mam przez to kłopoty i jestem pewna, że nie będę mogła zostać w Kamar-Taj, bo złamałam zasady, których obiecałam przestrzegać. Ze smutkiem oczekiwałam na werdykt.
— Tak więc postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Od jutra będę uczył Cię magii. Zdaję sobie sprawę z tego, że narażam się Twojej mamie, ale stosowanie magii bez jakiejkolwiek kontroli jest o wiele bardziej niebezpieczne, niż prawidłowe szkolenie.
Nie mogłam w to uwierzyć. Zamurowało mnie już po drugim zdaniu. Otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia i szczypałam się mocno w rękę próbując się obudzić. Ale to nie był sen. To jak najbardziej rzeczywistość.
Skoczyłam mu na szyję. Nie spodziewał się tego, ale po chwili mocno mnie przytulił.
— Dziękuję — powiedziałam uradowana.
— Tylko nie mów mamie, bo długo nie pożyję — szepnął.
— Ok — powiedziałam ze śmiechem.
------------------
— Na początku chciałbym się przekonać, ile już zdążyłaś się nauczyć — na te słowa już chciałam zrobić portal i zabrać książkę z mojego pokoju, jednak tata powstrzymał mnie gestem. — Zrobimy to po mojemu. Chodź za mną — powiedział wykonując portal. Całej tej akcji ‘egzaminacyjnej’ przyglądał się Wong. Jako poszkodowany w ramach rekompensaty tego właśnie sobie zażyczył, testu moich umiejętności wyciągniętych ze skradzionych ksiąg.
W końcu tata przeszedł przez portal, a ja podążyłam za nim. Po drugiej stronie było lodowato, a każdy mój oddech zamieniał się w małą mgiełkę.
— To zadanie pomoże Ci zmotywować się do szybszych postępów. Masz niecałe pół godziny na powrót do Kamar-Taj. Chociaż sądzę, że szybko uwiniesz się z tym zadaniem. Do zobaczenia! — cały czas byłam skupiona na jego wypowiedzi i jednocześnie obserwowałam widoki. Czy to Himalaje? Wszystko jest możliwe. Kiedy skończył mówić odwróciłam się w jego stronę, bo miałam masę pytań, ale on już zniknął razem z portalem. Byłam niesamowicie wystraszona. Czy naprawdę sądził, że dam radę zrobić większy portal bez żadnego przygotowania?
~Dobra, nie panikuj. Skup się!~ wzięłam parę głębokich wdechów i usiadłam na śniegu. Przywołałam w myślach wszystkie sytuacje, w których tata robił portale wielkości dorosłego człowieka. Skupiłam się na wykonywanych przez niego ruchach. Wiedziałam, że muszę też dopasować ilość użytej magii, żeby uzyskać pożądany efekt.
~Ok, jestem gotowa!~ wstałam i postanowiłam spróbować zrobić portal. Wyobraziłam sobie mój stary pokój i zaczęłam czarować.
------------------- [Stephen]
— Coś długo jej nie ma — wypowiedział na głos Wong, co obu nam kołatało się w głowach. Byłem zaniepokojony, ale starałem się zachować zimną krew.
— Cierpliwości. Dajmy jej jeszcze chwilę. Przecież potrafi robić portale! W ostateczności wyczaruje mały i jakoś się przeciśnie…
— Jesteś tego pewny?
Po krótkiej chwili milczenia odpowiedziałem:
— Nie. Dobra, idę po nią!
----------------- [Hope]
Nie wiedziałam, że pójdzie mi aż tak dobrze. Największy portal, jaki zrobiłam, był tylko o głowę niższy ode mnie. A co to za problem schylić głowę?
Spojrzałam na zegarek.
~Ups, chyba już minęło trzydzieści minut~ pomyślałam i tym razem zrobiłam już portal prowadzący do Kamar-Taj.
Po drugiej stronie zastałam Wonga, ale nigdzie nie widziałam taty. Czyżby znudziło mu się czekanie i poszedł coś przegryźć?
— Gdzieś Ty była? — spytał bibliotekarz. Patrzył na mnie tak, jakby co najmniej zobaczył ducha.
— A wiesz, za szybko poradziłam sobie z zadaniem i postanowiłam odwiedzić kilka miejsc… — powiedziałam wymijająco, a twarz oblała mi się rumieńcem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że od razu powinnam była tu wrócić. Ale wizja odwiedzenia Japonii i Filipin była silniejsza od głosu rozsądku. Nie mogłam sobie tego tak po prostu odpuścić. Przy okazji kupiłam parę pamiątek, które teraz ledwo trzymałam w rękach. Mangi i słodycze wręcz wylewały mi się z objęć.
— W takim razie gdzie jest Strange? — jego pytanie bardzo mnie zaniepokoiło.
— Co masz na myśli?
— Poszedł Cię szukać jakiś czas temu.
~O Boże!~ pomyślałam przerażona. Upuściłam wszystkie klamoty i od razu zrobiłam portal prowadzący na śnieżne góry. Jeszcze przed przejściem rzuciłam:
— A Ty tu zostań na wypadek, gdyby jednak wrócił — wiedziałam, że zdezorientowany Wong wykona polecenie.
Po drugiej stronie zaczęłam szukać taty. Po jakimś czasie znalazłam go w świeżej zaspie. Biedaczek był przemarznięty i oddychał z trudem. Chciało mi się płakać, że przez moją głupotę coś takiego mu się przytrafiło.
— Tato — szepnęłam.
— Hope — jeszcze kontaktował. Otarłam łzę z policzka i zwróciłam się do niego słowami:
— Chodź, musimy stąd iść. Musimy wrócić do Kamar-Taj — pomogłam mu wstać. Oparł się na moim ramieniu. Był trochę ciężki, ale wiedziałam, że muszę sobie poradzić. Otworzyłam portal i przeszliśmy przez niego powoli.
Po tym zdarzeniu tata przeleżał tydzień w łóżku. Przeziębił się, a jego organizm miał za niską temperaturę. Byłam przy nim przez cały ten czas. Podawałam jedzenie, robiłam gorącą herbatę i ciepłe okłady. Było mi niesamowicie głupio, że przeze mnie mógł umrzeć z wyziębienia. To było bardzo nieodpowiedzialne z mojej strony.
— Tak mi przykro, tato… Naprawdę nie chciałam. Nie miałam pojęcia, że pójdziesz mnie szukać — łzy spływały mi po policzkach. Czułam się winna.
— Nie musisz przepraszać. To mój błąd. Nie powinienem był w Ciebie wątpić — złapał mnie za rękę. — Ale z drugiej strony gdyby moje przeczucia były słuszne, to Ty teraz mogłabyś leżeć na moim miejscu. Z dwojga złego cieszę się, że padło na mnie.
— Tato… — po tych słowach rozczuliłam się jeszcze bardziej. Płakałam już na całego.
— No już, nie płacz. Przecież nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze — powiedział wycierając mi ręką twarz mokrą od łez. Uśmiechnął się do mnie.
— Patrzcie państwo, jaka zdolna. Zwiedziła cały świat w piętnaście minut!
— Haha, tylko kilka państw — sprostowałam skromnie.
— Ale przyznaj, że Twoje portale jeszcze nie są idealne. Kiedy przechodziliśmy musiałem ostro schylać głowę! — zaśmialiśmy się oboje. — Nie przejmuj się tym, nauczę Cię, jak tylko stąd wyjdę.

Chapter Text

Od tamtej pory w każdej wolnej od pracy chwili tata zabierał mnie na osobiste treningi. Byłam nimi niesamowicie podekscytowana, bo magia w moich oczach była czymś ekstra. Na początku sądziłam, że wszystko pójdzie mi gładko, bo powinnam coś odziedziczyć po tacie. Szybko się jednak przekonałam, że to wcale tak nie działa.
Zanim nauczyłam się robić poprawnie stabilne portale wielkości człowieka minęło kilka tygodni. Bałam się, że robię postępy o wiele wolniej, niż inni adepci. Jednak tata cały czas mnie dopingował. Napawał mnie nadzieją, że kiedyś będę tak wprawiona, jak on. Wierzył we mnie, a to było dla mnie w tamtej chwili najważniejsze.
Pewnego dnia podczas szkolenia zdarzył się alarm. Myślałam, że po prostu gdzieś wybuchł pożar, ale kiedy przybiegł Wong zrozumiałam, że to jakaś grubsza sprawa. Czyżby włam do biblioteki wywołał takie poruszenie?
— Nie jest dobrze.
— Co się stało?
— Znowu pojawiły się dziury międzywymiarowe.
— Gdzie?
— Londyn.
— Mogę iść z Wami? — zapytałam, kiedy Wong robił portal.
— Nie. Zostajesz tutaj. To zbyt niebezpieczne.
— Ale mogę się na coś przydać — tata spojrzał na mnie, dając mi do zrozumienia, że jeszcze nie potrafię magii na tyle, żeby jakkolwiek pomóc przy tego typu akcji. Jednak ja nie dawałam za wygraną — Zresztą, jeśli mnie ze sobą nie weźmiecie, to sama zrobię portal i tam się przeniosę — musiałam uciec się do szantażu, ale i tak czułam, że to nic nie pomoże. — Tato, proszę… Chciałabym zobaczyć Was w końcu w akcji. Obiecuję, że nie będę przeszkadzać!
— No dobrze, ale będziesz nas obserwować z ukrycia. Zrozumiano? — Wong spojrzał na niego bardzo zdziwiony jego uległością — No co? — Ale bibliotekarz już mu nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową i przeszedł przez świecący portal.
-----------
Po drugiej stronie czekało już na nas kilku adeptów wpatrujących się w niebo.
— Coś się zbliża — powiedział do nas jeden z nich. Jego wzrok skupił się na największej dziurze znajdującej się kilka metrów od nas.
— Trzeba je jak najszybciej załatać — powiedział tata. Skinął porozumiewawczo na Wonga, a ten krzyknął na adeptów, żeby się rozproszyli i zajęli zamykaniem portali. — Ty tu zostajesz — zadecydował tata, zostawiając mnie za filarem jednego z pobliskich budynków — Posłuchaj mnie, będę niedaleko, będziesz mnie stąd widzieć. Gdyby coś się stało, krzycz. I pod żadnym pozorem stąd nie wychodź. Może, że zrobi się tu niebezpiecznie, wtedy uciekaj. Wiesz, jak się teleportować.
Widziałam, jak się oddala i razem z Wongiem próbują magicznymi sznurami zamknąć największy portal. Jednak coś poszło nie tak. Dziwne lewitujące dziury rozrastały się niekontrolowanie, a w pewnym momencie zaczęły z nich wypadać jakieś dziwne czarne kule. Najwidoczniej po drugiej stronie był jakiś wymiar z materiałami wybuchowymi, bo po kontakcie z przedmiotami materialnymi kulki wybuchały robiąc spore szkody.
— Tato! — krzyknęłam. Już się bałam, że coś mu się stało, tak więc odetchnęłam z ulgą, kiedy zobaczyłam, jak on i reszta magów łapią następne czarne kule w magiczne osłony, w których wybuchy były tak nikłe, że prawie niewyczuwalne. Jedyne, co po nich zostawało, to czarny dymek.
Byłam dumna, że tata tak szybko zareagował. Wszyscy w lot załapali plan działania i zręcznie zapobiegali dalszym detonacjom. Jak do tej pory nikt nie ucierpiał. Jedynie ulica i jeden z okolicznych budynków były trochę wybrakowane po pierwszych eksplozjach.
Z każdą sekundą magowie znów zbliżali się do portali. Atakowali je po dwóch, żeby jeden łapał kulki, a drugi próbował ‘łatać’ dziury.
Uśmiechnęłam się. Już prawie koniec. Zaraz wracamy z powrotem do domu na trening. Piękna akcja. Wyobraziłam sobie siebie w przyszłości jako członek zespołu. Byłoby świetnie walczyć z tatą u boku.
Zobaczyłam, jak idzie w moją stronę. Wong i reszta adeptów zostali już oddelegowani. Misja została wykonana. Teraz tylko wypadało odwołać alarm, żeby ludzie wrócili do swoich prac. Pewnie nie spodoba im się ten bałagan, ale co poradzić?
W tym momencie nawet wycie alarmów samochodowych było dla mnie ciszą, w porównaniu z pierwszymi wybuchami. Tak - to zdecydowanie wystarczająco atrakcji jak na jeden dzień.
Widziałam, że był zmęczony, ale dla mnie zgrywał twardziela.
— Widzisz, Hope, tak to się robi — krzyknął z daleka. Był odwrócony w moją stronę, kiedy to zobaczyłam. Jeden z portali jeszcze na moment się otworzył i wypluł czarną kulkę, po czym zamknął się na amen. Wiedziałam, że nie zdążę krzyknąć, że tata nic nie widzi, a kula leci w jego stronę. Musiałam zareagować. Odruchowo stworzyłam portal i pojawiłam się za jego plecami. Nie rozumiał co się dzieje, ale kiedy się odwrócił, było już za późno na cokolwiek. Starałam się przypomnieć, jak to robili adepci i co mówił do nich ich nauczyciel. Nie miałam pojęcia jak zrobić klatkę, a o tarczach i broni wiedziałam tylko pobieżnie. Jednak to musiało wystarczyć do obrony przed niszczącym wybuchem. Prawą ręką próbowałam stworzyć prowizoryczną tarczę, a w lewej coś, co mogłoby przypominać broń. Nie miałam pojęcia na ile to da radę przeciwko ciemnej masie z innego wymiaru, ale pod wpływem emocji żaden inny, lepszy pomysł nie przychodził mi do głowy. Skupiałam się jak mogłam, ale jedyne, co udało mi się zrobić, to zarys, szkielet tego, co zamierzałam. Kula leciała za szybko. Uderzyła we mnie z impetem. Potem usłyszałam tylko głośny huk i czułam, jak siła wybuchu rzuca mnie w tył.
Wokół było pełno kurzu i pyłu. Widoczność była bardzo ograniczona. Na szczęście z sekundy na sekundę dym stopniowo opadał. Nie miałam pojęcia, czy coś mi się stało. Nie czułam bólu, ale uznałam, że to przez pulsującą w moich żyłach adrenalinę. Próbowałam się uspokoić i szukałam wzrokiem taty.
Nagle niedaleko zauważyłam nieruchome ciało. Jednak nie było to ciało mojego taty.
To byłam ja.
Leżałam na plecach. Moje ręce leżały luźno przy ciele. Były bardzo poranione. Z nosa sączyła mi się krew. Musiałam się uderzyć w głowę przy upadku, bo włosy również przybrały odcień szkarłatu.
Zakryłam usta ręką, a szloch zatamował mi gardło. Miałam łzy w oczach. Uświadomiłam sobie, że właśnie umarłam. W tym momencie zaczęłam panikować, ponieważ nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Jestem duchem. Chyba. Niestety nie pojawiło się żadne światełko w tunelu i nie miałam pojęcia, gdzie iść. Próbowałam wejść z powrotem w moje ciało, ale to nie dawało żadnych efektów. Byłam zrozpaczona.
Wtedy przypomniałam sobie o tacie. Bardzo się o niego martwiłam. Szukałam go wśród opadającego pyłu. Nie mógł być daleko. Stał za mną, więc jestem pewna, że upadając go potrąciłam.
W końcu znalazłam go leżącego na zniszczonym asfalcie. Podeszłam, a w sumie podleciałam do niego, żeby sprawdzić, czy z nim wszystko w porządku. Oddychał. Dotknęłam jego głowy przezroczystą ręką. Ocknął się jak na zawołanie. Czyżby to poczuł?
Zaczęłam do niego mówić, ale ze smutkiem stwierdziłam, że mnie nie słyszy. Byłam załamana. Już nikt nie może mi pomóc.
---------------------- [Stephen]
Nie rozumiałem jak do tego doszło. Czy niedokładnie załatałem portal? Aż trudno mi uwierzyć w to, że na moment znowu się otworzył. A kulka sunęła bezgłośnie tnąc powietrze jak nóż. Gdyby nie Hope jestem pewien, że bym tego nie przeżył. Małe szanse. A nawet jeśli, to jako kaleka, bo detonacja dokonałaby się na moim kręgosłupie. Nawet płaszcz nie jest taki mocny, żeby temu zapobiec.
Zanim się odwróciłem ona już stała osłaniając mnie przed ciosem. Jeśli wzrok mnie nie mylił, próbowała stworzyć coś do sparowania wybuchu. Mądra dziewczynka. Niestety nie miała szans. Kula leciała zbyt szybko i uderzyła ze zbyt dużą siłą.
Wybuch był niesamowicie głośny, a eksplozja tak mocna, że czułem, jak bolą mnie uszy. Reszta ciała nie została pominięta. Hope wpadła na mnie z impetem, ale to ja poleciałem dalej do tyłu. Tylko ten moment pamiętam. Potem straciłem przytomność.
Obudził mnie dziwny, chłodny dotyk. Myślałem, że to Hope i od razu otworzyłem oczy, żeby się upewnić. Jednak moja intuicja znowu mnie zawiodła. Nikogo przy mnie nie było. Okolicę spowijał kurz i pył unoszący się w powietrzu. Ledwo wstałem na nogi. Kręciło mi się w głowie. Wiedziałem, że nie jest ze mną za dobrze, ale w tym momencie najbardziej martwiłem się o moją córkę. Jeśli ja tak oberwałem, to ona musi teraz leżeć nieprzytomna z o wiele większymi obrażeniami. Cały czas miałem przed oczami obraz z wyobraźni, gdzie Hope leży w kałuży krwi i się nie rusza. Chciałem wyrzucić go z głowy. Miałem nadzieję, że tak naprawdę przesadzam i zaraz ją znajdę całą i zdrową skuloną gdzieś między gruzami.
Po kilku minutach bezskutecznego nawoływania byłem coraz bardziej zaniepokojony. Kiedy kurz trochę bardziej opadł w końcu dostrzegłem zarys postaci ludzkiej leżącej kilka metrów ode mnie.
— Hope — szepnąłem i pobiegłem w jej kierunku. Nogi odmawiały posłuszeństwa, dlatego upadłem na kolana tuż obok niej.
W tym momencie dziękowałem losowi za to, że z wykształcenia jestem doktorem, a z drugiej strony przeklinałem moje zdolności. Widziałem, że nie oddycha. Jej klatka piersiowa nie unosiła się nawet na milimetr, tylko tkwiła w bezruchu. Hope była blada jak ściana, a jej włosy przybrały krwawy odcień. Spojrzałem na inne obrażenia. Dzięki próbie ochrony wcale nie było ich aż tak dużo. Prawa ręka była poparzona, a lewa przecięta w dwóch miejscach tak okropnie, że chciało mi się płakać. Musiała sobie ją poranić własną bronią w chwili wybuchu. Wiedziałem, że jeśli tego zaraz nie naprawię, to trzeba będzie jej amputować lewą dłoń. Cały czas miałem nadzieję, że przeżyje, że zaraz się ocknie i wszystko będzie ok.
Bez namysłu postanowiłem użyć Oka Agamoto, żeby wszystko wróciło do normy. Jednak kiedy zacząłem cofać jej czas, zauważyłem, że coś nie gra.
— Co jest? — pytałem sam siebie widząc, jak rany się regenerują, ale życie nie wraca, a za chwilę obrażenia wracają na swoje miejsce. Proces się nie utrzymywał, a ja zachodziłem w głowę co takiego robię źle.
W końcu moją głowę przebiła błyskotliwa myśl. Uczepiłem się jej jak ostatniej deski ratunku. Miałem nadzieję, że się nie mylę.
Istniała możliwość, że w momencie wybuchu materiału z innego wymiaru dusza Hope opuściła ciało. To wyjaśniałoby czemu nie mogę przywrócić jej życia — bo wcale go nie straciła.
Postanowiłem działać szybko. Miałem mało czasu. Jeśli zaraz nie zoperuję jej ręki, to będzie kaleką przez całe późniejsze życie, a tłumaczenie jej teraz, jak ma wrócić do ciała, jest zbyt skomplikowane, żeby zrobić to tak szybko. Potrzebowałem jej pomocy.
— Hope, posłuchaj mnie. Wiem, że tu jesteś. Nie bój się, ten stan to nie śmierć. Jesteś w ciele astralnym. Zaraz pomogę Ci wrócić do tego materialnego, ale najpierw musisz mi pomóc zoperować Twoją rękę. Musisz użyczyć mi swoich rąk, moje za bardzo się trzęsą. Po postu nałóż je na moje i wyobraź sobie, że możesz nimi sterować — po chwili poczułem całkowitą władzę w dłoniach i zrozumiałem, że się nie myliłem. Odetchnąłem z ulgą. — Zuch dziewczynka — powiedziałem i zabrałem się za zabieg. Stworzyłem magiczne igły i sznurki i pozszywałem wszystko, co było rozprute. Po skończonej pracy wyszedłem z ciała po to, żeby spotkać się z Hope i pomóc jej wrócić do żywych. Była wystraszona, a na mój widok zaczęła płakać. Musiało być dla niej dużą traumą znaleźć się na skraju życia i śmierci w sytuacji, którą trudno zrozumieć. Przytuliłem ją mocno i głaskałem po włosach, żeby ją uspokoić. Potem wytłumaczyłem jej działanie wymiaru astralnego i poinstruowałem ją jak ma wrócić do swojego ciała. Oboje wyszliśmy zwycięsko z tej bitwy, ale niestety stan Hope był ciężki i czekało ją dobre kilka tygodni leczenia, zanim powróci do normalności.
--------------- [Hope]
— Hej.
— Cześć.
— Czy Ty przypadkiem nie zaniedbujesz przeze mnie pracy?
— Czemu tak uważasz?
— Bo wiesz… przychodzisz do mnie kilka razy na dzień. To zabiera Twój cenny czas.
— Nie chcesz, żebym odwiedzał Cię tak często?
— Nie. Lubię spędzać z Tobą czas — powiedziałam przypominając sobie, jak to kiedyś mama czatowała przy moim łóżku w czasie choroby. Co do niej, to w końcu pogodziłam się ze wszystkim, co zrobiła i zostawiłam jej wiadomość i prezent na biurku w dniu, kiedy tata i Wong chcieli przetestować moje umiejętności. Mam nadzieję, że przeczytała i ona też mi wybaczy moje zachowanie. — Dziękuję — powiedziałam patrząc mu w oczy.
— To ja dziękuję — te słowa wypowiadał aż za często. Czułam, że ma wyrzuty sumienia o to, że to częściowo z jego winy znalazłam się w niebezpiecznej sytuacji.
— Nie ma za co. Przecież wiesz, że na moim miejscu zrobiłbyś dla mnie to samo.
— Ale… ja to co innego — nerwowo przełknął ślinę. — Przez moją głupotę mogłaś umrzeć. Nigdy sobie tego nie wybaczę… — widziałam, jak z trudem powstrzymuje łzy.
Wyciągnęłam rękę w jego kierunku. Podszedł posłusznie, a wtedy ja podniosłam się z łóżka, choć nie powinnam, i mocno go przytuliłam. Po chwili się opanował i spytał:
— Ok, to co chcesz dzisiaj robić? Gramy w jakieś planszówki czy robimy kalambury? — bawiło mnie to, że nadal traktuje mnie jak dziecko. Naszą rozłąkę czuć było na każdym kroku.
— Wiesz co… myślałam bardziej o opowiadaniu historii z przeszłości. Jest już praktycznie noc, a mama przed snem często coś mi opowiadała.
— Opowiadała Ci historie z jej życia?
— Niestety nie. Raczej jakieś śmieszne historyjki wymyślone na poczekaniu. Takie o zwierzętach z ludzkim głosem.
— Ale chcesz, żebym ja opowiadał te prawdziwe?
— Tak. Szczerze powiedziawszy mało wiem na temat Ciebie, Twojej przeszłości i relacji z mamą. Ona nigdy nie lubiła o tym rozmawiać. A przecież chyba mam prawo wiedzieć? — widziałam, że się waha, ale w końcu przystał na moją prośbę.
— No dobra, czemu nie? Ale w zamian Ty opowiesz mi coś o sobie. Oczywiście jak się lepiej poczujesz — pokiwałam głową i z zaciekawieniem słuchałam każdego słowa z opowieści taty.
----------------
— Z Twoją mamą było trochę specyficznie. Z jednej strony nie akceptowała ‘całej tej magii’, ponieważ kilka razy musiała mi pomagać w krytycznych sytuacjach i uważała ją za coś bardzo niebezpiecznego. Starała się mi odradzać, ale widząc, że mnie to nie rusza, po prostu sama podjęła decyzję o tym, że nie zwiążemy się na stałe, bo ‘tak będzie lepiej dla nas obojga’. A z drugiej strony czułem, że w głębi serca nadal mnie kochała. Nieraz zdarzało mi się ją odwiedzać i spędzaliśmy czas jak zwyczajna para zakochanych. Jednak wizja magii ją odrzucała i nigdy nie zaakceptowała tego, jaką drogę wybrałem… Najgorszy był chyba moment, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. Nie zrozum mnie źle, to nie Twoja wina, nic z tych rzeczy. Po prostu wtedy postanowiła raz na zawsze wyznaczyć jasne zasady naszej relacji. Kiedy dowiedziałem się o tym, że będę miał córeczkę niesamowicie się ucieszyłem. Jeszcze tego samego dnia spotkałem się z Twoją mamą. Chciałem jej pogratulować. W sumie to nam. Jednak ona była nieczuła i bardzo zdeterminowana. Postawiła sprawę jasno. Albo magia albo stały związek i dziecko. Wiedziała, że nie mogę zrezygnować z mojej pracy. Chyba nie do końca rozumiała, jaki ciężar dźwigam na swoich barkach. Kiedy usłyszała moją odpowiedź ona również podjęła decyzję. Powiedziała, żebym zrzekł się rodzicielstwa. Jej słowa bardzo mnie zraniły, ale kategorycznie odmówiłem. Nie miałem zamiaru rezygnować z własnego dziecka, na które tak bardzo się cieszyłem. Odparła tylko, że mam zakaz zbliżania się do Ciebie, że sama chce wychować córkę, bo nie chce jej narażać na to, na co sam siebie narażam ‘na własne życzenie’. Obiecała wysyłać mi nagrania i zdjęcia oraz telefonować w razie potrzeby. I tak było przez pierwsze dziesięć lat. Jednak cały ten czas zastanawiałem się, jak byś na mnie zareagowała i czy nie tęsknisz za mną. Chociaż wiedziałem, że to absurd, bo przecież nigdy w życiu mnie nie widziałaś. Wtedy zacząłem pisać listy. Napisałem ich naprawdę multum, ale z większości w końcu zrezygnowałem, bo czułem, że w takiej ilości będą dla Ciebie zbyt przytłaczające. W końcu postanowiłem złamać zasady i wymyśliłem pewien plan. Chciałem dostać się na Twoją imprezę z okazji dziesiątych urodzin, jako rzekomo planowana ze strony mamy niespodzianka. Z wszystkich listów wybrałem dziewięć i tak pojawiłem się na przyjęciu. Wierz mi, że Christine wcale nie była zadowolona. Wzięła mnie na stronę i chciała wyprosić, zanim mnie zobaczysz, ale nie zdążyła. Złapałaś mnie przy wejściu. Boże, jak Ty zaczęłaś krzyczeć z radości! Przytuliłaś mnie mocno i cały czas powtarzałaś ‘tata, tatuś!’. Byłem tak wzruszony i szczęśliwy, że trudno to opisać. Przez cały czas mojego pobytu nie odstępowałaś mnie ani na krok. Olałaś swoich kolegów i koleżanki i całą uwagę skupiłaś na mnie. Bardzo mnie to bawiło, ale jednocześnie promieniałem dumą. Pewnie pamiętasz, jak wtedy odpowiedziałem na to, kim z zawodu jestem? Magikiem. Czarodziejem. Dzieciaki tak to podłapały, że chciały zobaczyć sztuczki, na co od razu zareagowała Twoja mama i oczywiście wyraziła swój kategoryczny sprzeciw. Kiedy już wszyscy rozeszli się do domów ja podarowałem Ci pierwszy list i zostałem jeszcze na wspólnej kolacji. W końcu z żalem stwierdziłem, że czas się zbierać, ale wtedy Christine widząc Twoją minę poprosiła mnie o pamiątkowe zdjęcie. Widziałem, że chociaż z początku była na mnie wkurzona, to teraz nerwy minęły, a ona z rozczuleniem i tęsknotą patrzyła na to, jak mogłoby wyglądać nasze wspólne życie według niej. Po zdjęciu położyłem Cię spać i zanim wyszedłem przekazałem Twojej mamie resztę listów i poinstruowałem co do podawania Ci ich w określonym czasie. Widziałem smutek w jej oczach przy naszym rozstaniu. Ale była silna, nie złamała własnych zasad i nie poddała się emocjom. Po prostu mi podziękowała i wypuściła z domu. Przez następne lata jakoś częściej do siebie dzwoniliśmy, ale to tyle. Nadal nie miała zamiaru ani mnie odwiedzić, ani pozwolić na to, żebym ja odwiedził Was. Wiadomo, że mam masę roboty, ale sama widzisz, że dzięki portalom wszystko jest szybsze i łatwiejsze. Ale ona była wręcz uczulona na magię, która kojarzyła jej się z ciężkimi obrażeniami i śmiercią. Trochę ją rozumiem. Tak czy siak z biegiem lat porzuciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek Cię znowu zobaczę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że masz mnie pewnie za wyrodnego ojca, bo praca jest dla niego ważniejsza, niż własne dziecko. Wiedziałem, że Christine tak Ci to tłumaczy, bo trudno jej było wyjawić całą prawdę. Bała się, że wtedy wyjdzie na kłamcę i straci Cię w mgnieniu oka. O dziwo i tak w końcu do tego doszło. Ale mam nadzieję, że nie porzucisz teraz mamy, za to, co zrobiła. Mówię Ci to wszystko właśnie po to, żebyś ją trochę lepiej zrozumiała i żeby łatwiej było Ci zobaczyć to trochę z jej perspektywy. Zresztą sama możesz przecież ocenić, czy to, co wywinąłem na początku pobytu w Kamar-Taj, mogło spowodować takie negatywne reakcje u Twojej matki.
— Spoko, nie musisz się martwić. Już jej wybaczyłam i nawet zostawiłam jej wiadomość i prezent przeprosinowy.
— To dobrze — stwierdził z wyraźną ulgą. — No, dość już opowieści na dziś. Dobranoc mała — powiedział składając pocałunek na moim czole.
— Dobranoc, tato — odrzekłam, chociaż byłam przekonana, że trudno będzie mi zasnąć po tak wielkiej dawce informacji. Musiałam je wszystkie jeszcze raz przeanalizować i napawać się ich niezwykłością. Najbardziej chyba podobało mi się to, jak tata zaczął swoją przygodę z magią. To było z jednej strony bardzo smutne i trudne, a z drugiej niesamowicie śmieszne i pocieszające. Tak czy siak byłam mu wdzięczna za tą otwartość względem mnie. Mama nigdy nie chciała mi powiedzieć nic ponad to, czego dowiedziałam się mając dziesięć lat. Teraz rozumiem, że za wszelką cenę próbowała mnie odciągnąć od magii, przez którą nie mogła stworzyć szczęśliwego i spokojnego związku z tatą.

Chapter Text

— Hope, co Ty robisz? — spytał z oburzeniem tata, widząc że rozmawiam z jego płaszczem. Tak, to musiało wyglądać idiotycznie, ale odkąd dowiedziałam się, że rozumie ludzką mowę nie mogłam się oprzeć.
— Zaprzyjaźniam się z Twoim płaszczem — nie wierzyłam, że kiedykolwiek wypowiem takie słowa. Tata też niestety uznał je za żenujące i pokazał swoje niezadowolenie specyficznym wyrazem twarzy.
— Naprawdę powinnaś przestać błaznować. To ważny artefakt, a nie jakaś zabawka.
— Artefakt? Też mogę mieć taki?
— Nie — zaprzeczył z poirytowaniem. — Artefakty są unikatowe, co oznacza, że są niepowtarzalne. Nie ma takiego drugiego płaszcza lewitacji na świecie.
— Szkoda… — powiedziałam zrezygnowana.
— No cóż, za jakiś czas pewnie Ciebie również wybierze jakiś artefakt. To kwestia czasu.
— Wybierze mnie? Jak to?
— Widzę, że trochę opóźniasz się z czytaniem, prawda? — miał rację. Moja kuracja trwała tak długo, że skończyły się wakacje, a więc zaczął się rok szkolny. Teraz miałam o wiele mniej czasu na naukę sztuk mistycznych. Musiałam to nadrobić. Niedługo mogę wypróbować trik, o którym opowiadał mi tata, ten z wychodzeniem do ciała astralnego podczas snu. Wtedy mogłabym wyrobić sporo ponad normę i z pewnością podniósłby się mój poziom wiedzy. W końcu od niedawna Wong pozwolił mi wypożyczać książki o tematyce stricte magicznej. Odlot.
— Jeszcze to nadrobię — stwierdziłam speszona. Na te słowa tata westchnął i postanowił poświęcić mi chwilkę na wytłumaczenie co nieco o artefaktach.
— Z artefaktami nie jest tak prosto jak ze zwykłą, ludzką bronią. Magiczne przedmioty są w pewnym sensie uduchowione i posiadają pewnego rodzaju świadomość, a co za tym idzie mogą dokonywać wyborów. Bywają przy tym bardzo wybredne. Dlatego niektórzy muszą latami czekać, aż jakiś artefakt wybierze ich na swoich właścicieli — te słowa wcale mnie nie pocieszyły. W końcu z moimi powolnymi postępami żaden artefakt nie będzie chciał ze mną współpracować. Byłam podminowana. — Wszystkie wolne artefakty trzymamy w tej skrzyni — tu wskazał dużych rozmiarów drewniane pudło stojącą tuż przy ścianie. — Jak uznam, że potrafisz posługiwać się magią na takim poziomie, który jest wystarczający, żebyś dała radę ujarzmić magiczny przedmiot, to wtedy dam Ci otworzyć wieko i poszukać czegoś dla siebie.
— Ok — powiedziałam mało entuzjastycznie cały czas przejęta wizją niepewnej przyszłości. Już widziałam rozczarowanie w oczach taty, kiedy żaden przedmiot mnie nie zechce. Porażka.
-------
Tego samego dnia poszłam do biblioteki wypożyczyć księgę w całości poświęconą artefaktom. Spędziłam całe popołudnie i wieczór na czytaniu. Skończyłam dopiero około drugiej w nocy. Mimo to energia mnie wręcz rozpierała. Byłam zafascynowana magicznymi przedmiotami i ich możliwościami. To musi być niesamowite móc używać któregoś z nich.
Po skończeniu lektury nie mogłam usiedzieć na miejscu. Musiałam pójść do komnaty ze skrzynią i zobaczyć wszystkie opisane artefakty na żywo. Wiedziałam, że pewnie duża część z nich jest u konkretnych użytkowników, ale jeśli nadal coś w niej się znajduje, to i tak warto to sprawdzić.
Wymknęłam się niezauważona nie robiąc hałasu. Kucnęłam przy skrzyni i ze zdumieniem stwierdziłam, że nie ma ona żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Widocznie nikomu nie było w głowie kraść takie cenne i zarazem niebezpieczne przedmioty.
Zatarłam ręce i powoli otworzyłam ciężkie, drewniane wieko. Niestety mało co widziałam, bo nie mogłam zapalić światła, żeby się nie zdradzić. Postanowiłam więc trochę poszperać i wziąć do ręki jakikolwiek wymacany przedmiot, żeby go zidentyfikować i trochę się pozachwycać, a potem grzecznie go odłożyć na miejsce i wrócić do łóżka. Zawsze mogę przyjść tu jeszcze jutro i sprawdzić kolejny. Tym bardziej, że podobno istnieje tom drugi księgi o artefaktach, gdzie zapisanych jest jeszcze kilka magicznych przedmiotów.
W końcu powoli zanurzyłam rękę w ciemnym wnętrzu kufra. Po dotyku czułam trochę metalowych, drewnianych oraz skórzanych przedmiotów. O dziwo większości z nich nawet nie musiałam wyjmować, żeby je rozpoznać. Byłam zachwycona tym, że mogę potrzymać w ręku takie niesamowite rzeczy nawet, jeśli nie mogłam ich zobaczyć.
Jednak w pewnym momencie coś złapało mnie za rękę. Bardzo się przestraszyłam i chciałam zacząć krzyczeć, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że to głupi pomysł. Wyjęłam nieszczęsną kończynę ze skrzyni i próbowałam pozbyć się intruza drugą ręką. Niestety sprawiło to efekt odwrotny. W rezultacie obie dłonie były przewiązane jakimś niby skórzanym powrozem. Może nie był to jakiś mocny ucisk, ale czułam się, jak na uwięzi. Czyżby tata przewidział moje ruchy i zastawił na mnie pułapkę? Przestraszyłam się nie na żarty. Szybko wróciłam do pokoju. Przez resztę nocy próbowałam zdjąć to coś na siłę i możecie wierzyć lub nie, ale nawet ostre nożyczki nie dały rady tego przeciąć. Byłam załamana, ale w końcu musiałam dać sobie spokój. Zasnęłam nad ranem, a już o szóstej obudził mnie budzik. No tak. Znów szkoła.
Podczas lekcji próbowałam ukrywać moje ręce, a że i tak nikogo nie obchodziłam, to uniknęłam zadawania głupich pytań. Chociaż i tak miałam w razie czego gotowe awaryjne wytłumaczenie: zimno mi/dostałam alergii/poparzyłam się i muszę nosić takie specjalne rękawiczki. Bo w istocie ten dziwny powróz tak się właśnie uformował.
W końcu ostatni dzwonek uratował mi życie i szczęśliwa zrobiłam portal i wróciłam do domu. Na moje nieszczęście chwilę po przybyciu ktoś zapukał do mojego pokoju. Przestraszona postanowiłam nie odpowiadać, ale gość nie dawał za wygraną.
— Hope, wiem, że tam jesteś.
~O nie! To tata! Pewnie już o wszystkim wie!~
Drżącą ręką otworzyłam pokój i szybko schowałam ręce za siebie. Nadal miałam cichą nadzieję, że nie z tym do mnie przychodzi.
— Wong kazał Ci to przekazać. To chyba drugi tom księgi o artefaktach.
— Dzięki, nie trzeba było — powiedziałam szybko. Miałam nadzieję, że położy ją na stole
i wyjdzie, bo czułam, że długo nie utrzymam sekretu w innych okolicznościach. Niestety poszło inaczej niż założyłam.
— Cóż… Tak naprawdę Wong powiedział, że sama pewnie po niego przyjdziesz, ale stwierdziłem, że przekażę ją osobiście. Chciałem Cię pochwalić za to, że tak szybko wzięłaś się za nadrabianie materiału. Wiedz, że bardzo to doceniam. Jestem pewny, że teraz jeszcze szybciej będziesz robić postępy — po tych słowach zaległa niekomfortowa cisza. Tata nadal stał w moim pokoju z książką w ręce, a ja z rękami za plecami i obmyślałam w głowie system wymówek i ewakuacji.
W końcu tata ponaglił mnie gestem do odebrania książki.
— Możesz ją już wziąć — powiedział lekko zdziwiony moim zachowaniem. Czułam, że zaczął coś podejrzewać.
— Spoko. Dzięki — podczas mówienia szybkim ruchem zgarnęłam książkę i odwróciłam się, żeby położyć ją na biurku. Przez chwilę łudziłam się, że mój plan zadziałał i skutecznie wyrolowałam tatę, że nawet się nie zorientował, że coś jest nie tak. Jednak on szybko sprowadził mnie na ziemię.
— Co masz na rękach?
— Emm… Rękawiczki. Zimno mi.
— Ale przecież jest dopiero początek jesieni.
— Oj tam. Sam wiesz, że uwielbiam ciepełko — uśmiechnęłam się niepewnie. Wyczuł, że było to tak naciągane, że nie dało się chyba bardziej. Nie jestem dobra w udawaniu i kłamaniu. Niech to.
— Nie przekonałaś mnie. Pokaż ręce — po tych słowach niechętnie wyciągnęłam dłonie w jego stronę. Widziałam, jak drżą mi ze strachu przed tym, co teraz zrobi. Przecież na pewno pozna własną pułapkę i mnie ukatrupi na miejscu! Albo w najlepszym przypadku zarządzi areszt domowy i zabroni wychodzić z pokoju przez miesiąc. — Czy Ty…? — spojrzał na mnie bardzo zdumiony, ale nie dałam mu dokończyć pytania.
— Tak, przyznaję się, szperałam w tej starej skrzyni! Wiem, że nie powinnam była tego robić, ale tak bardzo chciałam zobaczyć i dotknąć na żywo prawdziwe artefakty. I wtedy to coś przylgnęło mi do rąk i wiedziałam, że pewnie się domyśliłeś i zastawiłeś na mnie wcześniej pułapkę i… — teraz to on mi przerwał w pół zdania.
— O czym ty mówisz? — spytał ze śmiechem — Jaka pułapka? To starożytny artefakt, Pęta Atakamy. Gdybyś przeczytała drugi tom księgi, to z pewnością byłabyś tego świadoma...
Zamurowało mnie.
— To znaczy, że… — powoli skierowałam wzrok na własne dłonie i przyglądałam się im
w skupieniu.
— Tak. Już jest twój — nie mogłam w to uwierzyć. Artefakt naprawdę mnie wybrał! Nie posiadałam się z radości. Miałam ochotę krzyczeć i skakać i to właśnie zrobiłam. Oczywiście z rozbiegu przytuliłam też tatę i podziękowałam mu za to, że pogonił mnie do nadrabiania wiedzy, co poskutkowało kilkunastogodzinną artefazą. — No już, uspokój się — zwolniłam uścisk i spróbowałam uciszyć wirujące emocje. — Nie myśl, że to będzie takie proste. Pamiętasz, jak mówiłem o świadomości przedmiotów magicznych? Musisz nauczyć się z nim współpracować — przytaknęłam energicznie głową. — Przeczytaj tom drugi, a potem uzupełnienie i wszystkiego się dowiesz. A, i dogadaj się z nim w kwestii ściągania. Przecież nie możesz się myć z Pętami na dłoniach!
----------
Zrobiłam tak, jak przykazał mi tata. Uzupełniłam niezbędną wiedzę i czułam, że już wiem wszystko, co powinnam. Jednak teoria a praktyka to dwie różne rzeczy, o czym mogłam się przekonać także tym razem. Wiele czasu zajęło mi ‘dogadanie się’ z artefaktem i zgranie w trakcie walki, a kiedy osiągnęłam poziom zadowalający i tak wiedziałam, że jeszcze wiele przede mną.
Z księgi dowiedziałam się, że Pęta Atakamy to artefakt powstały w Afryce przez starożytnego maga. Zostały zrobione ze skóry lwa i wzmocnione magią, dzięki czemu były wręcz niezniszczalne. Bardzo dobrze chroniły dłonie i w trakcie walki stawały się ich przedłużeniem.
W uzupełnieniu napisano o dodatkowych właściwościach artefaktu, ale postanowiłam, że najpierw dopracuję umiejętności podstawowe do perfekcji, a dopiero potem zajmę się rozwinięciem.

Chapter Text

Obudziłam się w nocy mokra od potu. Śnił mi się koszmar. Jednak był jakiś inny niż zwykle. Pamiętam go całego w żółtych barwach. I o dziwo wszystko było niesamowicie realistyczne. Następnego dnia powiedziałam o tym tacie, ale to zbagatelizował. Zmienił zdanie, kiedy wizja dopadła mnie w trakcie dnia.
— Hope, wszystko w porządku? Słyszysz mnie? — pytał zaniepokojony. Nadal siedziałam na krześle, jak przed transem, tylko byłam tak przestraszona i spięta, że ściskałam kurczowo drewniane siedzenie.
— Wszystko było czerwone — szepnęłam ze łzami w oczach. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Po pierwszej rozmowie o tym zaczęłam ignorować moje ‘sny’ i szybko je zapominałam, dlatego nawet teraz tuż po wybudzeniu pamiętałam tylko przebłyski i oczywiście kolor wizji.
— Czerwone? Była tam krew?
— Nie. Po prostu wszystko było czerwone. Tak jak na czarnobiałym filmie wszystko jest
w odcieniach szarości. Tam było czerwone — wypowiadałam wszystkie swoje myśli na głos z nadzieją, że może wtedy coś z tego zrozumiem.
— Ok. Ostatnim razem też tak było? — spytał bacznie mnie obserwując. Widziałam, że bardzo się o mnie martwi i stara się mi pomóc.
— Nie. Wtedy było żółte.
— Pamiętasz coś z tego snu?
— Nie. Nic nie pamiętam. Tylko czasem mam jakby przebłyski, ale nie rozumiem ich — głos mi się łamał. — Tato, boję się — powiedziałam ze łzami w oczach.
— Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Pomogę Ci — odparł przytulając mnie mocno do siebie. — Następnym razem spróbuj coś zapamiętać, ok? I wszystkie, nawet wyrwane z kontekstu słowa, zapisuj. To mi pomoże zrozumieć, co się z Tobą dzieje.
— Ok — byłam zrezygnowana. Wolałabym, żeby już nigdy nie było następnego razu.
----------
W ciągu następnego roku zdarzało mi się wiele wizji. Miały różne kolory w zależności od tego, jak wyczytał w tajemnych księgach tata, z jakiego okresu pochodziły. Czerwone wizje pokazywały przeszłość, żółte teraźniejszość, a zielone przyszłość. Okazało się, że zdarzają mi się nie bez powodu. Każda z nich pomagała przy rozwikłaniu przyszłych sytuacji związanych z losem świata.
Wszystkie te anomalie były skutkiem ubocznym użycia na mnie Oka Agamoto, które nie zadziałało jak powinno, ze względu na to, że byłam w ciele astralnym. Tacie było źle z tego powodu, że doprowadził do mojej sytuacji, ale w końcu stwierdziłam, że nie powinien się martwić, bo ta dodatkowa umiejętność może sprawić trochę dobra.
Na początku tej nowej ‘przygody’ bardzo panikowałam i bałam się wszelkich wizji, jednak po jakimś czasie przywykłam i skrupulatnie wszystko starałam się zapisać i zapamiętać, bo wiedziałam, że każda informacja jest ważna. Traktowałam je jak sny, tyle że realne.
Na moje szczęście podczas transu byłam jak zaspany student, więc w szkole nauczyciele brali to za efekt niedospania i albo to ignorowali, albo, ci co bardziej upierdliwi, wstawiali uwagi. Tak czy siak cieszyłam się, że większość wizji zdarzało mi się poza miejscami publicznymi.
---------------------------------
Ten dzień zaczął się niepozornie. Świeciło słońce i jakoś milej myślało się o końcu lekcji. Nic nie zapowiadało tego, co nastąpiło później.
Kiedy wróciłam do domu, na mojej drodze nie napotkałam taty, ani nawet Wonga. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie na tyle, żeby się martwić. Wiedziałam, że obaj mają dużo pracy i dlatego pewnie nie sposób ich spotkać na korytarzu. Tata jest zajęty sprawami w Nowym Jorku, a Wong jak zawsze siedzi w bibliotece. Normalka. Jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, w jakim jestem błędzie.
Właśnie ślęczałam nad zadaniem z matmy, kiedy dostałam wizję. Najokropniejszą ze wszystkich, jakie miałam do tej pory.
— Wong! Wong! — krzyczałam biegnąc do biblioteki. Zastałam tam Wonga w stanie medytacji. Był w ciele astralnym, a kiedy tylko mnie zobaczył, odzyskał świadomość. Widziałam, że ma podkrążone oczy, jakby nie spał od bardzo dawna. Nie rozumiałam też po co wyszedł z ciała. Jednak teraz na usta cisnęło mi się inne pytanie. — Gdzie jest tata? — spytałam. Bałam się tego, co mogę za chwilę usłyszeć. Nie chciałam dopuszczać do siebie możliwości, że wizja była prawdziwa.
— Nie mam pojęcia. Ale z pewnością nie ma go na Ziemi. Siedzę tu już od jakiegoś czasu i szukam sposobu na sprowadzenie go z powrotem, zanim coś mu się stanie. Ci obcy mają nieludzką siłę i technologię. Boję się, że może sobie z nimi nie poradzić.
— Obawiam się, że najgorsze już się stało — wypaliłam, a w oczach pojawiły się łzy.
— Czemu tak uważasz? Czyżbyś…?
— Tak. Miałam wizję.
----------------
Atmosfera w siedzibie Avengers była niespokojna i wręcz przesiąknięta smutkiem, strachem i niepewnością. Udało się zgromadzić wszystkich ocalałych super bohaterów w jednym miejscu, jednak przerażające było to, że mieścili się w jednym pokoju. I pomyśleć, że przed tym całym zamieszaniem do takiego zgromadzenia potrzebna byłaby wielka sala gimnastyczna czy coś w tym rodzaju.
W pomieszczeniu panowała grobowa cisza przerywana od czasu do czasu przez urywki zdań, mających sprawiać wrażenie normalności.
— To nie może się tak skończyć — szepnęła Okoye. Nadal była w szoku po tym, co zobaczyła. Władca zamienił się w kupkę popiołu na jej oczach. Wiedziała, że ten moment będzie ją prześladował do końca życia. I chociaż było to wręcz niemożliwe, bała się, że Shuri znienawidzi ją za to, że nie potrafiła zapobiec dezintegracji jej kochanego brata.
— Przykro mi. Mój ojciec jest zdolny do wszystkiego, a nic nie wskazuje na to, żeby miał zmienić zdanie co do przywrócenia zabitych jednostek. Jedynym sposobem byłoby zabranie mu kamieni nieskończoności, ale sami wiecie, jak to wygląda. Jeśli nie daliśmy radę tego dokonać w pełnym składzie, to w okrojonym tym bardziej nic już nie wskóramy. To koniec. Trzeba się z tym pogodzić — skwitowała pesymistycznie Nebula stojąca przy oknie z założonymi rękami. Ją też bardzo dotknęła śmierć Gamory, chociaż nadal próbowała dusić w sobie ten żal. Wolała wyrzec się emocji, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest do tego zdolna.
— Czy naprawdę nie możemy nic zrobić? Zawsze jakoś dawaliśmy sobie radę z łotrami takimi jak Thanos. Czemu tym razem zawaliliśmy sprawę? — spytał Thor, który ciągle nie mógł dopuścić do siebie myśli, że przegrali. Tym bardziej, że poświęcił naprawdę wiele, żeby stawić czoło Thanosowi. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy wszelki trud poszedł na marne?
— Thanos, to nie jest zwyczajny przeciwnik. To naprawdę potężny wróg, z którym nigdy wcześniej się nie mierzyliśmy. Nasz opór był dla niego niczym bunt mrówek, którym ktoś wdepnął w mrowisko. Nie jesteśmy na jego poziomie. Tym bardziej bez żadnego z kamieni nieskończoności — zabrał głos Steve Rogers, do niedawna Kapitan Ameryka. Po tylu latach spędzonych na Ziemi śmierć towarzyszów stała się dla niego chlebem powszednim, dlatego jako jedyny potrafił naprawdę zachować zimną krew w tym momencie. Niestety tym samym sprawiał wrażenie zimnego i wyzutego z jakichkolwiek ludzkich emocji, jak pesymista ze skłonnościami psychopatycznymi.
Shuri patrzyła na niego z bólem w oczach. Chciała się odezwać, ale nie miała odwagi. W głębi serca miała cichą nadzieję na to, że technologią mogliby przynajmniej spróbować przywrócić stan sprzed pogromu. Choćby ożywić Visiona. Zacisnęła pięści. Czuła się winna, że nie potrafiła szybko usunąć kamienia z jego czoła, przed przybyciem wrogów.
Tony Stark przez cały ciąg rozmów nie odezwał się ani słowem. W całkowitym milczeniu wpatrywał się w jeden punkt, a jego oczy zdawały się być puste i niewidzące. Był w nerwach i nie mógł się pozbyć z umysłu obrazu wspomnienia sprzed kilku godzin. To doprowadzało go do szaleństwa. Jego oddech przyspieszał, a potem spowalniał, kiedy Stark na siłę próbował się uspokoić. To brzmiało jak niekończąca się katorga.
W pewnym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Przy ścianie pojawiły się złote iskry, a potem owalny portal wielkości człowieka. Wszyscy zamurowani czekali na rozwój wydarzeń.
— Strange… — szepnął Stark, jakby wyrwany z transu.
Jednak z portalu, ku zaskoczeniu wszystkich, wyszła dziewczyna o brązowych, falowanych włosach i błękitnych oczach. Jej strój nieco przypominał ten maga od sztuk mistycznych, jednak był uboższy o akcesoria i oczywiście charakterystyczny czerwony płaszcz.
— Kim jesteś? — spytał Bruce Banner, kiedy zrozumiał, że nikt nie kwapi się, żeby to zrobić, a cisza stawała się zbyt niezręczna.
— Hope Strange — odpowiedziała surowym tonem.
— O! Hej mała! — krzyknął na powitanie Thor, który dopiero na dźwięk jej słów wyrwał się z rozmyślań o swoich losach — Nie spodziewałem się, że jeszcze się spotkamy. Przynajmniej nie w takich okolicznościach… — mówił idąc w jej stronę.
— Czekaj, znasz ją? — spytał Bruce lekko zdezorientowany zachowaniem boga piorunów.
W końcu nikt z całej grupy superbohaterów nie rozpoznał dziewczyny.
— Pewnie. Spotkaliśmy się kiedyś w siedzibie magów w Nowym Jorku, kiedy jej ojciec pomagał mi w znalezieniu Odyna — powiedział odwracając się w stronę Bannera i jednocześnie przygarniając do siebie przyjacielsko ramieniem dziewczynę, która przy nim wydawała się być jeszcze niższa i chudsza, niż była w rzeczywistości.
Thorowi zrobiło się lżej na sercu, kiedy zobaczył znajomą twarz. Odetchnął z ulgą, że chociaż córka maga przetrwała wybicie połowy ludzkości. Miał nadzieję, że będzie mógł dodać jej trochę otuchy w kręgu obcych jej osób.
— Co Cię tu sprowadza? — spytał zwalniając niedźwiedzi uścisk, tym samym puszczając dziewczynę wolno.
— Chcę porozmawiać z Tonym Starkiem — Thora uderzyła jej stanowczość i powaga. Nie uśmiechnęła się do niego nawet na chwilę, jakby nie widziała nikogo, poza swoim celem.
Wszystkich zamurowała jej odpowiedź. Każdy domyślał się, że chodzi o śmierć Stephena. Nikt jednak nie wiedział, co zamierza zrobić dziewczyna. Czyżby pragnęła czegoś w rodzaju zemsty?
— Kilka godzin temu miałam wizję. Wiedziałam, że pochodziła z teraźniejszości — mówiła idąc powoli w stronę Starka, który na te słowa aż wstał z krzesła. Był przerażony tym, co zaraz może od niej usłyszeć. — Widziałam tatę. Czułam jego emocje. Widziałam, jak umierał. Nie rozumiałam tego. Nie wierzyłam, a może raczej nie chciałam, żeby to było częścią rzeczywistości. Wypierałam to, z każdą sekundą transu pogrążając się w rozpaczy. Czułam wielki ból i smutek rozdzierający serce. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam — z każdym słowem Tony spuszczał wzrok i z niepokojem czekał na to, co zamierza z nim zrobić córka doktora. — Ale był tam ktoś jeszcze… Był tam pan, panie Stark. Czułam też pana emocje. Od tamtej pory miałam wielką ochotę spotkać się z panem i zrobić to, na co pan sobie zasłużył — powiedziała stojąc mniej niż na wyciągnięcie ręki przed adresatem swoich słów. Kiedy podniosła rękę, Tony zamknął oczy szykując się na cios. Nie chciał się bronić. Czuł, że naprawdę zasłużył na taki los.
Jakie było jego zdziwienie, kiedy poczuł jej dłoń na ramieniu i usłyszał słowa:
— Chciałam panu powiedzieć, że nie powinien się pan tak obwiniać. To nie przez pana oni wszyscy umarli. Nawet mój tata liczył się z tym, co nadejdzie — patrzyła mu głęboko w oczy, a on czuł, że oboje są naznaczeni tym samym bólem po stracie. — To moja wina, że pozwoliłam mu umrzeć. Gdybym była wtedy przy nim, to… — mówiąc to spuściła wzrok, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. Starkowi łamało się serce, więc przytulił dziewczynę starając się ją uspokoić.
— To nie Twoja wina. Jesteś dzielna, że zdecydowałaś się do nas przyjść. Już dobrze — szeptał, uświadamiając sobie, jak wielu ludzi czuje teraz ból po stracie swoich bliskich. W duchu cieszył się z tego, że chociaż ona nie obwinia go o klęskę i śmierć bliskiej osoby.
— Znalazłaś nas tylko po to, żeby mu to powiedzieć? — odezwał się Rocket. Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni, a Stark zgromił szopa wzrokiem. — No co? Myślałem, że przyszłaś tu po zemstę czy coś w tym stylu. Jeśli nie, to nie wiem czy było po co się fatygować — stwierdził wzruszając ramionami.
Dziewczyna uwolniła się z uścisku Starka i zwróciła się do jedynego ocalałego z drużyny Strażników Galaktyki:
— Masz rację. To nie był mój główny motyw — wszyscy w oczekiwaniu wpatrywali się w Hope. Nie mieli pojęcia, o co może chodzić. — Rzecz w tym, że moje wizje zawsze pojawiały się w jakimś celu. Dzięki nim udawało się mojemu ojcu ratować świat wiele razy. I tu pojawia się pytanie: dlaczego widziałam ten fragment walki? — nikt jej nie przerywał. Każdy chciał usłyszeć coś, co pozwoli im wierzyć, że wymazane istnienia da się jeszcze przywrócić. Tylko Steve patrzył na nią z pewnym dystansem, jakby podejrzewając jej słowa o mrzonki i wymysły małolaty. — Według mnie Iron Man nie został uratowany przypadkowo — powiedziała odwracając się w stronę Tony’ego. — Wydaje mi się, że pan może to wszystko odkręcić. Wątpię, żeby ojciec ocalił pana życie z litości czy przywiązania. To nie w jego stylu. Wiedział co się stanie, kiedy odda klejnot. Wiedział, ilu ludzi zniknie z tej planety. Zdawał sobie sprawę z tego, że on również podzieli ich los.
— Sugerujesz, że doktor oddał klejnot, bo Tony ma uratować świat? To absurd! Nikt nie da rady pokonać Thanosa i przywrócić normalnego ładu w pojedynkę — stwierdził Rogers. Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni. Wyznanie Hope przekonało zgromadzonych, więc zbulwersowany i oskarżycielski głos Kapitana nieco ich zmylił. Czyżby nie myśleli w tym momencie racjonalnie? — Czemu tak na mnie patrzycie? Wierzycie tej małej? Znacie ją dopiero od paru minut! A może jej słowa to kłamstwo, wymyślone tylko po to, żeby stać się jedną z nas?! — Hope spojrzała na niego ponuro i wyzywająco. Wszyscy myśleli, że zacznie się odgrażać, ale ona milczała. Za to Steve pobladł i spoważniał, jakby się czegoś przestraszył. Czy Kapitan tak bardzo boi się dziewczyny?
Okazało się, że córka Strange’a przesłała niedowiarkowi swoją wizję, czym odbiorca był tak zszokowany, że przestraszył się nie na żarty. W końcu dopuścił do siebie myśl, że może mała ma rację.
— Teraz mi pan wierzy? — spytała, a wyraz jej twarzy się odmienił. Wyglądała na zmęczoną tego rodzaju zabiegiem.
— Tak — powiedział Kapitan trzymając się za głowę. Nie rozumiał, co się z nim właściwie działo. Miał przyspieszony puls i trudno było mu uwierzyć w to, czego przed chwilą doświadczył. Zastanawiał się, czy to bezpieczne zadawać się z kimś, kto może w jakimś sensie wskoczyć ci do umysłu.
— Ktoś jeszcze chce wyrazić swój sprzeciw? Nie? — powiedział głośno Tony patrząc się dookoła na wszystkich obecnych — Dobrze. W takim razie witaj w siedzibie Avengers mała.

Chapter Text

— Jesteś pewny, że to dobra decyzja? — mówił, idąc za Tonym. Nie podobało mu się, że ktoś obcy zostanie w ich bazie.
— Tak. Najlepsza, jaką do tej pory podjęliśmy — odparł Stark, nie zwalniając kroku. Męczyło go nastawienie Steve’a do całej tej sprawy. Brzmiał jak osoba, która godzi się z rzeczywistością i nie ma zamiaru próbować jej zmienić.
— A jeśli ona kłamie? — na te słowa Tony w końcu się zatrzymał. Wyglądał na zamyślonego, jednak tak naprawdę tylko szukał w myślach dobrych słów na dopięcie swego i uciszenie Kapitana.
— Nadal jej nie wierzysz? Po tym wszystkim? Znała szczegóły tamtego wydarzenia, a to praktycznie niemożliwe.
— I w tym właśnie problem — powiedział unosząc ręce dla podkreślenia swoich słów. Westchnął. — Tony, ja jej wierzę, ale jej nie ufam. Weszła do mojego umysłu i pokazała mi tę wizję. A co, jeśli tylko nami manipuluje? Co jeśli jest kimś innym, niż się podaje? Nie wiesz tego skąd ma te moce i co więcej potrafi. Może być niebezpieczna. Tym bardziej w naszym centrum — Stark zastanawiał się chwilę, po czym odparł.
— Ok, wyślę do niej niedługo Bannera, to wybada o co z tym wszystkim chodzi. Może namówi ją na jakieś badania czy coś. Zadowolony?
— Czyli nadal chcesz ją tu zostawić? — spytał Steve rozczarowany tym, że jego argumenty nie przyniosły oczekiwanych skutków.
— A co mam zrobić? Odesłać ją do domu i obiecać, że jak tylko ocalimy jej ojca to damy jej znać? Tak, świetny pomysł — powiedział sarkastycznie, choć cały czas zachowywał powagę. — Przykro mi, ale nie zrobię tego. Wiem co ta dziewczyna teraz przeżywa, a zaangażowanie w tę sprawę może pomóc jej się nie załamać. Wiem też, że prawdopodobnie ona jest ważnym elementem tej układanki i zaprowadzi nas do rozwiązania całej tej sytuacji.
— Ryzykowna gra. Ale uszanuję Twoją decyzję. Tylko jeśli moje wątpliwości się potwierdzą, to nie leć do mnie z podkulonym ogonem. — odrzekł zrezygnowany, po czym odwrócił się i odszedł.

------------------------ [Hope]
Nie mogłam wyjść z szoku, jaki zafundował mi pan Stark. Naprawdę pozwolił mi zostać
i pomagać w tej niestandardowej sytuacji. W końcu nikt z superbohaterów nie miał pojęcia, czy zniknięcie towarzyszy jest w ogóle odwracalne. Padały różne teorie: że są w innym wymiarze albo, że ich materia została i jak się poskleja prochy do kupy, to ożyją. Wszystko i nic. Sama nie wiedziałam co o tym myśleć. Chciałam wierzyć, że tata żyje i ma się dobrze, jednak musiałam liczyć się z tym, że może być inaczej.
W kwaterze dostałam własny pokój i byłam informowana o ważniejszych decyzjach dorosłych. Za każdym razem przysyłano kogoś innego, jednak nigdy nie był to pan Stark lub Rogers. Nie miałam pojęcia czemu tak jest, choć podejrzewałam, że Kapitan się mnie trochę boi, a pan Tony? No cóż, tutaj już kompletnie nie wiedziałam o co chodzi.
Każdego wieczoru zatapiałam się we wspomnieniach związanych z tatą. Przypominałam sobie nasze spotkanie po latach, rozmowy, niebezpieczne sytuacje, wspólne treningi i było mi niesamowicie smutno, kiedy docierało do mnie, że jeśli tata naprawdę nie żyje, to to już nie wróci. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Często płakałam błagając los o to, żeby mi go oddał.
-------------
— Cześć, mała. Trzymasz się? — spytała blondynka wchodząc do pokoju bez pukania. Była tak cicha, jak kocica. Gdyby się nie odezwała, to prawdopodobnie bym jej nie zauważyła. Leżałam na łóżku gapiąc się w sufit, a z oczu leciały mi łzy. Wiedziałam, że muszę się ogarnąć, bo nie powinnam przyjmować gościa w takim stanie. Otarłam łzy, wytarłam nos i usiadłam, patrząc na nią z wdzięcznością się uśmiechając.
— Tak. Jakoś muszę.
Rozumiejąc sytuację Czarna Wdowa podeszła do mnie z zatroskaną miną. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mnie przejrzała i nie wierzy w moje gadanie o dawaniu sobie rady. Kucnęła przede mną i złapała moje dłonie.
— Twój tata jest bohaterem. Walczył, nie bojąc się poświęcić własnego życia. Jeśli gdzieś tam jest, to nie zaprzestaniemy, dopóki go nie znajdziemy. Mogę Ci to obiecać — zdziwiła mnie, a jednocześnie wzruszyła jej deklaracja. Byłam jej niesamowicie wdzięczna za okazane mi wsparcie. Może to tylko słowa, ale w tym obcym dla mnie miejscu, tym bardziej pośród obcych, czasem podejrzliwie do mnie nastawionych ludzi, był to jedyny ratunek przed rozpaczą, która ciągle próbowała mnie opanować i unieszkodliwić, a nie chciałam stać się bezużyteczną kulką zwiniętą w mokrej od łez pościeli. Wiedziałam, że tak na pewno taty nie ocalę.
— Bardzo pani dziękuję — powiedziałam, po czym mocno ją przytuliłam, jednocześnie płacząc ze wzruszenia.
— Mów mi Natasha, tak będzie lepiej.
--------------
— Przyniosłem Ci kolację — powiedział pan Thor stawiając talerz kanapek na stoliku.
— Dziękuję.
Myślałam, że po moich słowach wyjdzie, on jednak usiadł na rogu łóżka. Czułam, że chce jakoś zacząć rozmowę, ale nie miał pojęcia jak. Nie wiedząc jak zareagować nadal leżałam od czasu do czasu zerkając w jego stronę.
— Kiepska sytuacja. Wszyscy tak mocno się poświęcali. Złączyliśmy siły, a tu nic z tego. Pierwszy raz przegraliśmy z takim okropnym skutkiem. Sam do tej pory nie mogę pogodzić się z tym, że nie daliśmy mu rady. A wydaje się, że mieliśmy kilka dobrych szans, żeby coś zdziałać — zamilkł na chwilę powstrzymując emocje. — Ja też straciłem kogoś bliskiego podczas tej potyczki. Mój brat Loki nie żyje i tego nie da się odwrócić żadnym pstryknięciem palca. Ale Ty masz jeszcze szansę na odzyskanie ojca — spojrzał na mnie, a kiedy odwrócił wzrok lekko się uśmiechnął. — Może to głupio zabrzmi, ale… póki masz jakąkolwiek nadzieję, to się jej złap i nią żyj. To zawsze lepsze, niż pogrążanie się w rozpaczy — znów zrobił krótką pauzę. Widocznie potrzebował czasu na wypowiedzenie tych ciężkich dla niego słów. — Ja na przykład do tej pory wierzę, że Loki jeszcze wróci. Jak zawsze. Nagle się pojawi i powie, że to wszystko było jakimś chorym żartem z jego strony. Następną sztuczką, które tylko on potrafi — mówił ze łzami w oczach.
W końcu się przemogłam i postanowiłam zareagować. Usiadłam na łóżku i przytuliłam go od tyłu.
— Jak mój tata odzyska kamień czasu, to namówię go, żeby spróbował przywrócić Twojego brata — szepnęłam.
— Dzięki, mała — powiedział wzruszony. Zdawał sobie sprawę, że tylko karmimy nawzajem swoje złudne nadzieje, które mogą się rozwiać jak nasiona dmuchawca, nawet przy lekkim podmuchu wiatru, jednak trwał w tym i teraz oboje trzymaliśmy się naszych cichych i niepewnych wizji przyszłości.
---------
— Chciałabym mieć jakieś miejsce do treningów — powiedziałam, kiedy zapytał, czy czegoś jeszcze nie potrzebuję.
— Oczywiście. Zapytam Tony’ego czy da się coś z tym zrobić — podziękowałam, po czym wróciłam do czytania książki. Jednak Bruce jakoś nie kwapił się do opuszczenia pokoju.
— Coś jeszcze? — zapytałam w nadziei, że tylko chwilowo się zawiesił i zaraz wyjdzie, a ja spokojnie zagłębię się w lekturze.
Przez chwilę się wahał, ale w końcu zdecydował się powiedzieć na głos to, co mu od początku chodziło po głowie.
— Chciałem zapytać o te Twoje wizje. Od dawna je masz? — zrezygnowana odłożyłam książkę. Zapowiadała się kilkuminutowa rozmowa.
— Od jakiegoś roku albo i trochę dłużej.
— Coś to spowodowało czy Twoja ‘moc’ dopiero teraz się ujawniła?
— Nie nazwałabym tego ‘mocą’. To skutek uboczny użycia Kamienia Czasu. — Banner wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Używałaś Kamienia Czasu?
— Nie. Mój ojciec użył na mnie Oka Agamoto, ponieważ myślał, że umarłam podczas walki. Ale w końcu okazało się, że trafiłam po prostu do ciała astralnego i dlatego kamień nie mógł zostać użyty poprawnie.
— O Boże — skwitował nie mogąc się nadziwić temu, o czym mówię. — To znaczy ciekawe, ale dość drastyczne. Mało wiem o kamieniu czasu, ale widać coś w nim jest, skoro potrafił wywołać u Ciebie taki efekt. Interesujące — poczułam się trochę jak obiekt badań, co mój rozmówca zaraz dostrzegł i sprostował. — Przepraszam za tę moją gadaninę. Skrzywienie zawodowe. Jestem naukowcem i po prostu wszystko mnie ciekawi. Wybacz.
— Nie, nic się nie stało. Sama się dziwię temu, co mnie spotkało. Nigdy się tak nie bałam, a jednocześnie ekscytowałam — zatrzymałam się na chwilę wracając do dnia, kiedy wszystko się zaczęło. — Do tej pory nie wiem czemu to tak zadziałało i jaki jest tego mechanizm. Tak czy siak nie mogłam tego zbadać, więc przyjęłam tę zdolność i staram się ją wykorzystać jak najlepiej umiem, chociaż nie jest to łatwym zadaniem.
— Musiałaś widzieć wiele sytuacji, niekoniecznie przyjemnych, prawda? — pokiwałam lekko głową patrząc mu w oczy.
— To nie jest takie proste, jak się wydaje. Mój świat już nie jest taki kolorowy, jak przedtem. Widzę więcej i wiem, że jeśli tej wiedzy nie wykorzystam, to na Ziemi stanie się jeszcze więcej zła. I chociaż mam wybór, między wymazywaniem wizji z pamięci, a zapisywaniem, to zawsze wybieram tę drugą opcję. Tak zdecydowałam. Jeśli mogę tak komuś pomóc, to moje zdrowie psychiczne jest tego warte — pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Ogólnie jakbyś chciała, żebym Cię przebadał i sprawdził jak to wszystko funkcjonuje, to jestem do Twojej dyspozycji — powiedział po chwili namysłu.
— Dzięki za propozycję, ale chyba odmówię. Jak na razie sobie radzę, a boję się, że badania sprawią, że częściej będę o tym wszystkim myśleć i mój stan się pogorszy.
— Rozumiem. W takim razie nie będę naciskał. Miłego czytania — powiedział po czym opuścił mój pokój.
-----------
Następnego dnia pan James Rhodes poinformował mnie o pozytywnym rozpatrzeniu mojej prośby o miejsce do treningów. Zaprowadził mnie do podziemia budynku, w którym się znajdowaliśmy i tam za dużymi drzwiami znajdowała się wielka sala z różnymi narzędziami do ćwiczeń. Chciałam go jeszcze o coś zapytać, ale wyszedł zostawiając mnie samą. Postanowiłam więc potrenować trochę sztuk walki, a potem zająć się pracą nad rozwijaniem umiejętności używania mojego artefaktu.

Chapter Text

-------------------- [Tony]
Dzisiaj znów postanowiłem zejść do siłowni. Chciałem jak najszybciej wrócić do treningów, ale stan mojego ciała po walce z Thanosem pozostawiał dużo do życzenia. Wszystko mnie bolało i szybko się męczyłem. Na dodatek lekarze zgodnie orzekli, że nie powinienem wychodzić z łóżka na dłużej, niż kilkanaście minut. Oczywiście nie miałem zamiaru stosować się do ich zaleceń. Co oni mogą wiedzieć? Czuję się już coraz lepiej i mogę sobie pozwolić na trening.
Niestety za każdym razem kończyło się tak samo. Odpadało większość przyrządów, bo ich użycie sprawiało mi jeszcze ból. Zostawały małe hantle do ćwiczeń mięśni rąk. Zawsze lepsze to, niż bezczynność.
Wchodząc do środka nawet się nie rozejrzałem, bo nie spodziewałem się tam kogokolwiek zastać, więc kiedy tylko się odwróciłem tuż po zamknięciu za sobą drzwi zdziwiło mnie to, co zobaczyłem. Na jednej z mat siedziała nasza nowa współlokatorka i wpatrywała się w swoje dłonie, na które miała nawinięte skórzane paski. Pamiętałem o tym, że pozwoliłem jej na treningi tutaj, ale jeszcze nigdy na siebie nie wpadliśmy. Wyglądała na przygnębioną, więc postanowiłem zagadać.
— Hej! Co słychać? Popołudniowy trening widzę… — podszedłem do niej, ale nie odezwała się ani słowem. — Ja też uwielbiam czasem sobie tu przyjść i poćwiczyć. To jakoś tak odrywa od monotonii codzienności i pozwala spojrzeć na pewne sprawy z innego punktu widzenia. Ty też tak masz? Nie? Ja nie mam pojęcia czemu to tak na mnie działa. Widocznie jestem dziwny — widziałem, że czasem na mnie zerka, ale nadal się nie odzywała, ani nie uśmiechała. Postanowiłem pojechać z grubej rury i zapytać wprost o co chodzi. — Coś się stało? Wyglądasz na przygnębioną — moje słowa podziałały tym razem prawidłowo i dziewczyna się odezwała.
— Jestem beznadziejna.
— Czemu tak mówisz? — spytałem zdziwiony. Myślałem, że jej smutek w zaistniałej sytuacji trochę zelży pod wpływem okazanego przez nas wsparcia. Może jednak się przeliczyłem i angażowanie jej w całą tą akcję jest dla niej jeszcze bardziej stresujące?
— Bo nie potrafię się nauczyć jednej głupiej rzeczy. Ciągle mi nie wychodzi — odetchnąłem z ulgą. Czyli zrezygnowanie miało tylko podłoże związane z nieudanym treningiem, a nie strachem o niepowodzenie naszej misji.
— W czym rzecz? Może będę mógł Ci jakoś pomóc, coś doradzić? — spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
— Nie. Pan zna się na technologii, a nie na artefaktach. To dwie bardzo różne dziedziny — i tak nie miałem zamiaru zrezygnować. Chociaż dziwne magiczne przedmioty to nie moja działka, to tak czy siak chciałem pokazać chęć pomocy. Może moja wiedza jednak na coś się przyda.
— Ok, może i masz rację, ale jestem pewny, że w jakimś stopniu czerpią z tego samego źródła — nadal nie była przekonana, ale czułem, że ugnie się w momencie, kiedy zrozumie, że tak łatwo się nie odczepię. — No dalej, powiedz o co dokładnie chodzi.
Westchnęła i po chwili wahania podała mi dziwną księgę w grubej oprawie.
— Proszę. Tu jest teoria. Wszystko rozumiem, ale to i tak nie wychodzi — zrobiła krótką pauzę po czym kontynuowała. Widać, że postanowiła potraktować mnie jako szansę na to, że może jednak zaraz wszystko stanie się jasne i trening pójdzie gładko. — Tutaj jest napisane, że Pęta Atakamy mogą zostać użyte nie tylko jako zwykła broń, ale dzięki nim można częściowo kontrolować żywioły i zwiększyć moc ataku. Wiadomo, że należy mieć źródło, więc próbowałam z powietrzem, ale wokół złapanego przedmiotu powstaje tylko chwilowy wiaterek, a to tak bezużyteczne, jak żelazko do pana skafandra — porównanie zabrzmiało śmiesznie, ale żadne z nas nawet się nie uśmiechnęło. Wiedziałem, że Hope jest naprawdę sfrustrowana. Widocznie spędziła nad tym kilka godzin, a brak rezultatów momentalnie ją przybił. Postanowiłem coś temu zaradzić.
Skupiłem się na tekście najbardziej jak mogłem i szukałem jakiegoś punktu zaczepnego, czegoś, na czym się znam i mogę to wyjaśnić.
— A próbowałaś wyobrazić sobie pojemnik na moc żywiołu? — powiedziałem, po czym oderwałem wzrok od książki i spojrzałem na zdziwioną Hope.
— Pojemnik? W jakim sensie?
— Tutaj jest napisane, że użytkownik powinien czerpać energię z otoczenia, czyli ze źródła żywiołu. Ale jeśli wcześniej nie skumulujesz w sobie tej energii, to jak masz ją przelać na artefakt? — spojrzała na mnie z nadzieją w oczach. — Oczywiście ja się na tym totalnie nie znam, ale w teorii powinno zadziałać.
— Ok, spróbuję. Tylko nie mam pojęcia jak to sobie wyobrazić…
— Pomyślmy… Może oczami wyobraźni umieść swój pojemnik w klatce piersiowej. Widzisz to dziwne cacko wbudowane w moją? Wyobraź sobie coś takiego, może w kształcie kuli i zobaczymy, co z tego wyniknie — widziałem, że trochę się waha, ale ostatecznie wstała, zamknęła oczy i stała tak chwilę w skupieniu. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli ten sposób również będzie porażką, to dziewczyna może kompletnie zrezygnować z ćwiczeń i uznać się za beztalencie. Dlatego trzymałem kciuki za powodzenie tej próby.
W pewnym momencie otworzyła oczy i wykonała szybki ruch ręką tak, że Pęta oplotły jeden z worków treningowych. Teraz dziewczyna wykonała jakiś gest drugą ręką i wokół przedmiotu wytworzyło się jakby małe tornado, które swoją siłą poprzecinało materiał.
— Wow, świetne — powiedziałem po czym wstałem i zrobiłem kilka kroków w jej stronę. — A ten ostatni gest? Co to było? Nie widziałem, żeby coś o nim wspominali w książce — na te słowa dziewczyna lekko się uśmiechnęła i odpowiedziała:
— Jak tak opowiadał pan o wyobrażaniu sobie pewnych rzeczy, to zastanawiałam się nad tym, co zrobić, żeby wyzwolić skumulowaną we mnie energię. Postanowiłam użyć takiego gestu, który znam z mojego ulubionego anime. Wiem, że to głupie… — stwierdziła zakłopotana drapiąc się po głowie.
— Ważne, że działa — powiedziałem pocieszająco.
— Dziękuję, panie Stark — na te słowa zrobiło mi się jakoś dziwnie. Poczułem się słabo, a uczucia uderzyły we mnie z taką mocą, że trudno mi było je opanować. W głowie wirowały mi wspomnienia, najbardziej te z ostatniego dnia, kiedy go widziałem. W oczach zaszkliły mi się łzy. — Panie Stark? — spytała widząc moją dziwną reakcję i brak odpowiedzi.
— Nie nazywaj mnie tak — powiedziałem sucho i mocno, jakby chcąc odrzucić ode mnie wszystkie złe uczucia i ogarniający mnie lęk. Kiedy jednak na nią spojrzałem, zrozumiałem, że przesadziłem. Dziewczyna była lekko przestraszona i zdziwiona całym zajściem. Postanowiłem się wytłumaczyć, bo czułem, że oddelegowanie jej teraz do pokoju będzie złym ruchem, który zakończy naszą dobrą relację. — Przepraszam. Po prostu… Ja też straciłem na tej wojnie kogoś bardzo dla mnie ważnego. Był dla mnie jak syn.
— Peter… — szepnęła.
— Tak. To właśnie on zawsze tak do mnie mówił — powiedziałem spuszczając wzrok i powstrzymując się od łez.
— Bardzo przepraszam. Nie chciałam pana zranić.
— Nic nie szkodzi. Skąd mogłaś wiedzieć… — spojrzałem na nią starając się lekko uśmiechnąć. — Po prostu… możesz mi znaleźć inną nazwę? Może być nawet ksywka czy coś.
— Mogę do pana mówić po prostu ‘panie Tony’? — uśmiechnąłem się na te słowa. Widocznie nastolatkowie wkraczający w dorosłość mają to do siebie, że wolą nadal odnosić się do starszych od siebie z szacunkiem. Mogłem się spodziewać, że nie wymyśli jakiejś śmiesznej ksywy na poczekaniu. Nawet do Rocketa mówi panie szopie, choć go to niesamowicie irytuje. Tylko Natashy jakimś cudem udało się ją przekonać do zwracania się do niej po imieniu.
— Pewnie — odparłem. — Panno Strange — powiedziałem puszczając do niej oczko.
— Wystarczy ‘Hope’ — rzuciła, kiedy już szedłem w stronę drzwi.
— Wiem. Tak się tylko droczę.
---------------- [Hope]
Po tym treningu było mi jakoś lżej. Wszystko zaczęło się układać. Dzięki wsparciu od strony bohaterów wstąpiła we mnie nadzieja, że wszystko może jeszcze naprawdę da się naprawić. Czułam, że wspólnymi siłami zdziałamy wszystko.
Dzięki panu Tony’emu moje ćwiczenia na siłowni poszły o krok do przodu, po tym, jak drastycznie i gwałtownie stanęły w miejscu. Czułam, że jest dla mnie trochę jak taki śmieszny wujek. Ogólnie z każdym dniem czułam się swobodniej w tej dziwnej bazie, a wszystko również dzięki Natashy, panu Bannerowi, Thorowi i Rocketowi. W przyszłości miałam nadzieję poznać lepiej również resztę, ale wiedziałam, że nie każdy ma mnie tutaj za gościa mile widzianego.
------------
— Ups, przepraszam, pomyliłam pokoje — powiedziałam orientując się, że w środku wcale nie ma jadalni, tylko prywatny pokój.
— Hej, zaczekaj — zawołała do mnie murzynka. Bałam się, że wyprawi mi kazanie na temat pukania itp., jednak posłusznie wróciłam do środka. — Masz na imię Hope, prawda? — nie wyglądała na zdenerwowaną. Powiedziałabym nawet, że promieniowało od niej miłe nastawienie.
— Tak, proszę pani — mimo wszystko cały czas stałam na baczność i byłam trochę spięta, bo nie miałam pojęcia czego chce ode mnie kobieta. Pozory mylą, nieprawdaż?
— Woah, jaka pani! Mów mi Shuri — powiedziała, po czym wstała i podeszła do mnie wyciągając rękę na powitanie.
— Miło poznać.
— Ej, nie bój się! Nie mam zamiaru zjeść Cię na kolację — powiedziała ze śmiechem. Chociaż nie tego się bałam, to tak czy siak ta przyjazna osóbka skutecznie rozładowała atmosferę. — Masz chwilę? — pokiwałam głową. — To siadaj.
I tak obie usiadłyśmy na jej łóżku.
— Odkąd tylko się pojawiłaś chciałam Cię poznać.
— Naprawdę? — zdziwiło mnie, że ktoś może być zainteresowany moją osobą. Czułam się z tym trochę dziwnie, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
— Tak. Te Twoje wizje. Wow.
— Dzięki — powiedziałam oglądając się po jej pokoju, a kiedy natrafiłam wzrokiem na masę dziwnych urządzeń, dodałam: — Mam nadzieję, że nie będziesz chciała mi robić żadnych badań, jak pan Bruce?
— Haha, nie. Chociaż to byłoby ciekawe — stwierdziła udając, że się nad tym zastanawia. — Ale mnie bardziej interesuje to, jak sobie z tym radzisz. Bo przecież każda ponadprzeciętna moc ma swoje wady — pierwszy raz poczułam, że ktoś tak dobrze mnie rozumie, a przynajmniej bardzo chce to zrobić. Zaskoczyła mnie pozytywnie, więc po krótkim namyśle opowiedziałam jej wszystkie moje przeżycia związane z moją zdolnością. Przegadałyśmy tak cały wieczór, czasem zupełnie schodząc z tematu i gadając o głupotach. Czułam, że jej pokój będę odwiedzać coraz częściej i tym razem już zupełnie świadomie.

Chapter Text

Kolejne tygodnie mijały mi pod znakiem badań, na które w końcu się zdecydowałam pod warunkiem, że zajmie się nimi Shuri. Wiedziałam, że czas leci nieubłaganie, a my wciąż stoimy w miejscu z misją odkręcenia wszystkich następstw działań Thanosa. Zero pomysłów, żadnego punktu zaczepienia. Porażka. Wszelkie ruchy Avengersów skupiły się na ogarnianiu wszechobecnego chaosu panującego na Ziemi. Ludzie zdezorientowani nagłą utratą bliskich wywieszali ogłoszenia, organizowali poszukiwania, telefony na policję się urywały. Nie mogliśmy patrzeć na to jak na sprawę drugoplanową. W końcu to rzeczywistość, która nam została. Jeśli żaden plan nie wypali, będziemy zmuszeni poukładać swoje życie według nowych okoliczności.
Jednak nadal wierzyłam, że tata miał plan. Wiedziałam, że nie oddał Kamienia Czasu bezmyślnie. Z pewnością miał w tym jakiś cel.
Dlatego właśnie zgodziłam się na badania. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, kiedy istnieje potencjalny sposób na odkrycie tajemnic moich umiejętności. Jeśli je poznam, to kto wie, może nawet uda mi się je ujarzmić. Miałam taką nadzieję.
--------------------------------- [Tony]
„Wydaje mi się, że pan może to wszystko odkręcić. Wątpię, żeby ojciec ocalił pana życie z litości (…)”
Te słowa nie dawały mi spokoju. Co, jeśli intuicja Hope się nie myli? Co, jeśli jestem kluczem do pokonania Thanosa?
Ale… czy to w ogóle możliwe? Co mógłbym zrobić ponad to, jeśli w ostatniej walce dałem z siebie wszystko?
Te wszystkie pytania i myśli towarzyszyły mi wszędzie, nie pozwalając odpocząć. Wiedziałem, że muszę czuwać. W końcu w każdej chwili może przyjść ten moment, ten wspaniały, błyskotliwy pomysł lub możliwość działania.
— Hej, Tony — powiedziała Pepper, zastając mnie ślęczącego nad biurkiem, po którym walała się masa papierów. — Powinieneś w końcu odpocząć — stwierdziła stanowczo, z troską w głosie. — Morgan cały czas pyta mnie, kiedy wrócisz do domu.
— Skarbie… — zacząłem, robiąc maślane, niewinne oczy pełne skruchy i zmęczenia. — Nie mogę. Wiesz, że musimy próbować, póki mamy jeszcze jakieś pomysły. Póki istnieje szansa, że można to wszystko odkręcić.
— Wiem — odparła, łapiąc mnie za rękę. — Ale, Tony… To może nie być takie proste, jak Wam się wcześniej wydawało. Sam popatrz, minął już ponad rok od tamtych wydarzeń. Macie już choćby zarys planu, który mógłby się powieść?
— Nie — powiedziałem, spuszczając wzrok. Wiedziałem, że miała rację. Mieliśmy problemy z ogarnięciem sytuacji na Ziemi, a co dopiero z wymyśleniem skutecznego planu. Nawet nie wiedzieliśmy, gdzie w tej chwili znajduje się fioletowy tytan.
— No właśnie. To może jeszcze potrwać, a Ty powinieneś odpocząć. W końcu musisz być gotowy i w pełni sił, żeby doprowadzić tę misję skutecznie do końca — skomentowała z delikatnym uśmiechem.
— Dobrze, wygrałaś — powiedziałem z westchnieniem zrezygnowany. Położyłem dłoń na biurku, jakby podkreślając swoją decyzję o chwili odpoczynku. I tak niedługo tu wrócę.
Zanim zdążyłem wstać, Pepper spojrzała na kartki leżące najbliżej mnie, po czym wzięła je do rąk.
— Co to jest? Jakiś projekt nowej zbroi?
— Tak. Dla Ciebie — spojrzała na mnie zza kartek lekko zdziwiona.
— Dla mnie? Jak to?
— Wiesz… Podczas walki z Thanosem jakoś nam nie poszło, delikatnie rzecz ujmując. A co, jeśli wszystko dlatego, że zignorowałem potencjał jednej bardzo inteligentnej i silniej kobiety? — spojrzała na mnie rozbawiona, z nutką niedowierzania i strachu, odbijającego się w jej pięknych oczach. — Słuchaj, już raz udowodniłaś, że nie warto z Tobą zadzierać. No i używałaś już części mojej zbroi, więc mniemam, że szybko się przyzwyczaisz.
Widząc jej obawy delikatnie odebrałem jej kartki i odłożyłem je na biurko, po czym ująłem jej ciepłe dłonie.
— Jeśli się boisz, nie będę naciskał. Ale nie ukrywam, że przydałabyś się nam w zespole, tym bardziej w tak okrojonym składzie. Każdy jest teraz na wagę złota.
Chrząknęła, uciekając wzrokiem. Widziałem, jak bije się z myślami.
— Zastanowię się — powiedziała w końcu, co uznałem za dobry początek i częściowy sukces.
— Super, niczego więcej od Ciebie nie oczekuję — uniosłem ręce do góry, żeby podkreślić, że nie mam zamiaru naciskać i więcej jej męczyć.
— Ok, to… chyba powinniśmy się już zbierać. Robi się późno. Czas wracać do domu — powiedziałem z poważną miną, jednak po chwili twarze nas obojga rozpromienił uśmiech na samą myśl o tymczasowej normalności. Wypadałoby nacieszyć się nią najdłużej, jak tylko można. W końcu nie wiadomo, kiedy znów będziemy musieli walczyć o lepsze jutro dla całej ludzkości.
---------------- [Hope]
— I jak? Udało Ci się coś do tej pory znaleźć? — spytałam z nadzieją w głosie. Może badania nie były dla mnie specjalnie niekomfortowe, ale przeszłam ich tak wiele, że chciałam w końcu znać jakieś wyniki.
— Niestety nic konkretnego. Wiem tylko tyle, że jesteś w jakiś sposób powiązana z Kamieniem Czasu i to on z pewnością wywołuje wszystkie Twoje wizje. Pytanie tylko dlaczego akurat w takich momentach? Skąd biorą się te impulsy mocy? I czy to przypadek, że ostatnia wizja pojawiła się dokładnie wtedy, kiedy Thanos pstryknął palcami?
Po tych słowach odłączyłam elektrodę przyklejoną do mojego policzka. Tak dużo pytań, a tak mało odpowiedzi.
— Hej, co robisz? — spytała zdziwiona moim ruchem Shuri. — Chyba nie chcesz zrezygnować z badań?
Spojrzałam na nią zrezygnowana.
— Shuri… Jeśli mam być szczera, to nie widzę w tym sensu. Nie wiemy nic więcej niż na początku. Mój ojciec odkrył to połączenie z Kryształem nawet bez tych wszystkich czujników i komputerów. Myślisz, że uda nam się dowiedzieć czegoś więcej?
— Słuchaj, mądralo. Daj mi miesiąc, a opowiem Ci wszystko o Twoich zdolnościach, co do joty — powiedziała z pewnością siebie, uśmiechając się do mnie pocieszająco, z wyzywającym błyskiem w oku. Odwzajemniłam uśmiech. Podobało mi się jej zawzięcie. Wydawało się być pocieszające, jak na okoliczności.
— Obiecujesz? — dopytałam, szukając autentycznej nadziei w jej słowach.
— Obiecuję, słowo księżniczki Wakandy — powiedziała, kładąc lewą rękę na klatce piersiowej, a prawą unosząc w górę zupełnie, jak na prawdziwym przyrzeczeniu, po czym roześmiała się serdecznie, nie mogąc utrzymać poważnego tonu.
Wiedziałam, że muszę jej zaufać. W końcu była świetnym naukowcem, który swoim intelektem z pewnością dorównywał Tony’emu Starkowi, pomimo tak młodego wieku. Gdyby nie było sensu dalszych badań, na pewno by je przerwała. Byłam pewna, że musi mieć powód. Czy udało jej się już odkryć coś więcej o czym mi jeszcze nie powiedziała? Może potrzebuje potwierdzenia, niezbitego dowodu? No cóż, o tym miałam się przekonać dopiero za miesiąc.
----------------------
To miała być zwykła, odprężająca drzemka, jednak nie spodziewałam się tego, co ją przerwało. Kolejna wizja. Pierwsza od zniknięcia połowy istnień ludzkich. Teoretycznie byłam już przyzwyczajona do tej niepokojącej nieprzewidywalności, jednak długa przerwa sprzyjała częściowemu odzwyczajeniu.
Mimo wszystko zapewne zachowałabym zimną krew, przeanalizowała widziane obrazy o dopiero potem poinformowała o nich którąkolwiek z pozostałych osób stacjonujących w siedzibie Avengers, ale stało się coś niemożliwego.
Wizja była identyczna jak ta, której doświadczyłam w dniu zniknięcia taty. Co najdziwniejsze kolory wskazywały na migawkę teraźniejszości, a nie przeszłości. Zdawało mi się również, że wszystkie widziane osoby są jakby trochę odmłodzone, ale stwierdziłam, że to moje nieistotne subiektywne odczucie. Zresztą, może to dlatego, że minęło już dobre kilka miesięcy, a ja starałam się idealizować przeszłość? Nie miałam pojęcia, więc zostawiłam te przemyślenia w spokoju, w końcu nie to było teraz najważniejsze.
Jak tylko dotarło do mnie co zaszło, szybko podniosłam się z łóżka i pobiegłam do pokoju Shuri. Nawet nie zwracałam uwagi na to, czy mijam kogoś po drodze, przemierzając korytarze.
Zastałam ją siedzącą przy biurku. Każdy uznałby moje wtargnięcie za przejaw nietaktu, jednak na szczęście nasza znajomość nie była na poziomie oficjalnym, więc dałyśmy sobie pewne przywileje, jak odwiedziny bez zapowiedzi czy, w nagłych wypadkach, wpadanie bez pukania.
— Hej! Tak się za mną stęskniłaś? — powiedziała rozbawiona moim pośpiechem.
— Shuri, musisz mnie podpiąć, nie ma czasu na wyjaśnienia — poważny ton mojego głosu uświadomił dziewczynie, że sprawa naprawdę jest poważna. Szybko przygotowała sprzęt i zaczęła pomagać mi z podpinaniem elektrod. Nigdy tego nie robiła, bo wiedziała, że czuję się niezręcznie, kiedy ktoś mnie dotyka, jednak tym razem sytuacja była wyjątkowa. Liczył się czas, a zakładanie wszystkiego w pojedynkę, tym bardziej w nerwach, z pewnością nie zajęłoby mi tylko chwili. Zignorowałam więc nieprzyjemne poczucie dyskomfortu spowodowane jej dotykiem. Nie była niedelikatna, a jej skóra była gładka, jednak mimo wszystko Shuri była dla mnie… obca, jak w tamtym momencie praktycznie każdy na tej planecie. Odkąd tata zniknął, nie miałam nawet zbytnio kontaktu z mamą. Od czasu do czasu wysyłałam jej SMSy z informacjami o moim stanie, czym się niezwłocznie odwdzięczała, jednak nalegała na spotkanie. Widocznie bardzo się o mnie martwiła i nie do końca wierzyła moim zapewnieniom, że wszystko jest ok, jednak nie mogłam tak po prostu się u niej pojawić. Musiałam zostać w siedzibie Avengers, w końcu cały czas pracowaliśmy nad odkręceniem tego wszystkiego. No i co w momencie, kiedy mama wyczuje to, że jednak zostałam magiem? Nie mam pojęcia, jaka byłaby jej reakcja, ale czuję, że nie obyłoby się bez złości i frustracji skierowanej w stronę mnie i taty, a tego w zupełności nie potrzebowałam. Dlatego właśnie zaryzykowałam alienację, żeby tylko jakoś pomóc w przywracaniu drugiej części populacji do życia.
Na szczęście Shuri po części mnie rozumiała, dlatego nie zadawała pytań, tylko próbowała ułatwić mi badania, jak mogła. Nawet tego dnia patrzyła na moje reakcje na dotyk. Bała się, że w pewnym momencie stwierdzę, że poradzę sobie sama, jednak nic takiego nie zaszło, ponieważ udało mi się przezwyciężyć uprzedzenia i dziwny strach, przed zranieniem. W końcu naprawdę lubiłam Shuri i właśnie to uczucie przekułam w zaufanie, które mnie umocniło.
W pewnym momencie dziewczyna natknęła się na blizny, widniejące na mojej lewej ręce. Zupełnie o nich zapomniałam w tym całym pośpiechu i to był błąd. Wiedziałam, że nie potrzebujemy teraz nieporozumienia i niepotrzebnej rozmowy, więc postanowiłam przynajmniej zaprzeczyć najgorszym myślom, jakie zapewne przyszły jej w tym momencie do głowy.
Spojrzała na mnie przestraszona.
— Hope, czy Ty… się tniesz?
— Nie, to nie tak — szybko zaprzeczyłam, przyjmując stanowczy ton głosu.
— Na pewno? Hej, jak chcesz, to możemy o tym pogadać. Nie masz się czego wstydzić — Shuri nie dawała za wygraną. Przewróciłam oczami.
— Tak, na pewno. Zresztą, kiedyś Ci opowiem, ale teraz musimy zająć się ważniejszymi sprawami — tymi słowami zmobilizowałam nas obie do szybkiego uporania się z pozostałymi czujnikami. Nie miałam pojęcia, czy urządzenia dziewczyny rzeczywiście coś wykryją, jednak gdyby udało się coś znaleźć, to w końcu byłby przełom w naszych badaniach, więc pośrednio jakiś krok do przodu w odkręcaniu tego bałaganu.
W końcu byłam gotowa do badania. Shuri usiadła przed wielkim, cienkim monitorem i wpatrywała się w niego w skupieniu. Kolory z ekranu oświetlały jej twarz, co było dobrze widać w otaczającym nas półmroku.
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Wyglądała na zaskoczoną.
— Jak to jest w ogóle możliwe…? — szeptała sama do siebie w zamyśleniu, jakby z niedowierzaniem w to, co widzi.
— Co się stało? Odkryłaś coś nowego? — spytałam szczerze ciekawa wyników.
— Tak, ale… To nie może być prawda. Może to tylko błąd komputera, zwykłe anomalie… — z wyczekiwaniem słuchałam jej słów, starając się wyłapać jakieś konkrety.
W końcu spojrzała na mnie i powiedziała coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.
— Czujniki wyczuwają przepływającą przez Ciebie energię wszystkich sześciu Kamieni Nieskończoności.
Zamurowało mnie.
— Co? — zapytałam z niedowierzaniem. Pokręciłam głową. To rzeczywiście nie mogło być prawdą. Przecież miałam tylko delikatną łączność z Kamieniem Czasu.
Na chwilę zapadła cisza.
— Wyniki mówią same za siebie — powiedziała, starając się przekonać do tego jednocześnie nas obie.
— Nie, Shuri, coś musi być nie tak.
— Sama spójrz — powiedziała, odwracając monitor w moją stronę. Nie potrafiłam rozszyfrować wszystkich informacji znajdujących się na ekranie, jednak jedno było pewne: podczas poprzednich badań wykres był jeden. Teraz było ich aż sześć, o charakterystycznych barwach. — Ich moc słabnie z minuty na minutę i pewnie niedługo zaniknie całkowicie. Jej kulminacja musiała być kilkanaście minut temu — mówiła, powoli zbierając wszystkie informacje w jedną całość. — Hope, skąd wiedziałaś, że coś się dzieje? Domyślam się, że znowu miałaś wizję, ale czemu przyszłaś z tym do mnie?
Wzięłam głęboki wdech. Dziewczyna była naprawdę dobra w logicznej dedukcji. Skupiłam się jak najbardziej mogłam, układając sobie w głowie wszystko, co wywołało u mnie niepokój, żeby o niczym nie zapomnieć.
— Ta wizja… była dosłowną kopią tej z dnia walki z Thanosem. Na początku pomyślałam, że po prostu ta scena jest bardzo ważna i los chciał, żebym bardziej skupiła się na jej analizie, ale… — z każdym moim słowem Shuri wyglądała na coraz bardziej zaintrygowaną — wizja miała kolor żółty, więc pochodziła z teraźniejszości.
Na te słowa czarnowłosa podniosła na mnie zagubiony wzrok. Teraz to jej trudno było uwierzyć w to, co słyszy.
— Co? Jak… jak to w ogóle możliwe?
— Nie mam pojęcia — powiedziałam delikatnie kręcąc przecząco głową z rezygnacją.
Shuri złożyła ręce i próbowała się skupić z całych sił, żeby tylko zrozumieć, co się właściwie dzieje. Niestety pewne elementy zdawały się sobie zaprzeczać, co widocznie ją frustrowało. W pewnym momencie wstała i przechadzając się nerwowo po pokoju w końcu zadecydowała o dalszych działaniach.
— Dobra, szkoda czasu na gdybanie. Leć do pokoju. Wybacz mi, ale muszę być sama, żeby to wszystko dogłębnie przestudiować. Jak tylko się czegoś dowiem, to niezwłocznie dam Ci znać. A Ty czekaj w pogotowiu. Gdyby znowu działo się coś niepokojącego, to od razu tu wracaj. Rozumiemy się? — powiedziała, patrząc na mnie z zawzięciem w oczach. Wiedziałam, że nie spocznie, dopóki przynajmniej nie spróbuje dowiedzieć się, w czym rzecz.
Nie chciałam zajmować jej więcej czasu, więc przytaknęłam i grzecznie skierowałam się do swojego pokoju. Czułam, że czeka mnie następna nieprzespana noc, tym razem przepełniona spekulacjami odnośnie nadzwyczajnych wydarzeń dnia.